Konrad Turzyński
zob.:
<http://www.polskieradio.pl/gospodarka/komentarze/artykul82833.html>
<http://swkatowice.mojeforum.net/viewtopic.php?p=17931#17931>
Przez cały rok mamy
do czynienia z reklamami. Owszem, są pewne szczególne dni w roku, kiedy intensywność nadawania reklam
(w każdym razie w publicznych: radiofonii i telewizji) zmniejsza się. Ale na
ogół jest ich bardzo dużo i jeszcze więcej: w internecie, w radiu i telewizji,
w gazetach, w skrzynkach na listy, na przystankach, na tzw. "bilboardach"
i gdzie indziej. Jeszcze we wczesnych latach dziewięćdziesiątych codzienna
gazeta to była gazeta do czytania. Teraz bardzo znaczną część jej zawartości
stanowią reklamy. O ile pamiętam, dostępność gazet (łatwość znalezienia ich w
kiosku i łatwość uiszczenia ceny) nie zmieniła się na lepsze ani na gorsze w
miarę, jak przybywało w nich stronic z reklamami. Owszem, bywają gazety w
których zawartość reklam jest wyraźnie mniejsza, co dowodzi, że reklamy nie są
aż tak bardzo niezbędne dla istnienia gazet. Czy jest przed tym natręctwem ucieczka?
Niektórzy uciekają ku Radiu Maryja. Znam pewną panią, która we wczesnych latach
dziewięćdziesiątych pisała pracę dyplomową z socjologii religii. Zarazem jako
pracowniczka Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji miała dostęp do
korespondencji, napływającej wtedy obficie od słuchaczy tej rozgłośni, którzy
domagali się korzystnych dla Radia Maryja decyzji KRRiT. Owa studentka przeanalizowała
tę korespondencję pod względem motywacji, ujawnianych przez jej nadawców. Okazało
się, że najczęściej podawano... brak reklam w Radiu Maryja. To wyraźnie pokazuje,
że psychika ludzka źle znosi nadmiar bodźców tego rodzaju.
Niekiedy powracał spór
o reklamy, zwłaszcza co do napojów alkoholowych. (Intensywność atakowania
ludzkich oczu i uszu reklamami nie ulegała jednak wahaniom przy okazji zmian
przepisów, dotyczących reklamowania alkoholu...) Zdarzało mi się słyszeć
utyskiwania tzw. "zwykłych śmiertelników", że przez zakaz
reklamowania alkoholu podrożeją taksówki, bo taksówkarze będą chcieli odbić
sobie na klientach stratę, spowodowaną zakazem. Znamienne ― narzekali
ludzie niezamożni, którzy raczej unikają taksówek, więc i tak mieli niewiele
okazji stawać się ofiarami tej zmiany. Jednak rynek jest tylko JEDEN (wbrew nowemu
nawykowi w mowie) i stanowi "system naczyń połączonych", dlatego
pieniądze, które może zaoszczędzę dzięki stosunkowo tańszym taksówkom, stracę
na piwie. Zaskakujące? Może, ale prawdziwe. Producent, reklamując swój wytwór, MUSI
wkalkulować koszt reklamy w cenę tego produktu. Zrozumiałem to, pijąc dwa różne,
bardzo tanie gatunki piwa, których nawet z nazw przedtem nie znałem (przezornie
zachowam je dla siebie), bo… nie było ich w reklamach. Owego niezamożnego telewidza
reklamy na ogół jednak irytują, zwłaszcza te w komercyjnych stacjach
telewizyjnych, z których "na złość babci" najchętniej korzysta. Niemałą
mieli frajdę, gdy pewien producent alkoholu znalazł pocieszny sposób (dowcipną,
słowno-mimiczną aluzję) obejścia zakazu reklamy...
Z ograniczeniami
walczył nie tylko on. W telewizji pojawiały się także ― i to wśród reklam!
― ogłoszenia organizacji, która ubolewała nad ograniczeniami nałożonymi
na "reklamodawstwo" jako nad ograniczeniami wolności słowa! Dla
mnie to jaskrawa demagogia, nadużywanie wzniosłych motywacji tylko dla finansowej
korzyści nielicznych. Jednak czym innym jest cenzura, a czym innym takie
ograniczenie, na którym ewentualnie traci tylko konkretny podmiot gospodarczy. Aha:
GDZIE podziewali się ci dzielni obrońcy wolności informacyjnej, ilekroć
rozmaite informacje były właśnie ukrywane przed opinią publiczną w imię "tajemnicy
handlowej"? Należy brać pod uwagę interes wszystkich, a nie tylko
niektórych. A więc nie tylko producentów, którzy spodziewają się więcej
sprzedać dzięki reklamie, nie tylko firm, które zarabiają na reklamach, ale
także ― interes pojedynczych ludzi, którzy są tych reklam potencjalnymi
adresatami. Nie jest to łatwe ― tym bardziej, że interes tych ostatnich
jest trudny do wymierzenia pieniędzmi, toteż nie sposób wyobrazić sobie "lobbies",
działających w interesie adresatów reklam. Niekiedy dochodzi do takich działań,
ale doraźnie ― kiedy jakaś reklama narusza pewne niewymierne wartości:
uczucia religijne lub narodowe, albo choćby poczucie przyzwoitości. Należałoby
oczekiwać roli prawodawcy jako rozumnego arbitra, rozsądzającego te tak
nieporównywalne pomiędzy sobą dobra.
Pamiętajmy, że w I
programie telewizji publicznej za czas szczególnie wysokiej oglądalności
uchodzi ten, jaki trwa po zakończeniu "Wiadomości", przed i po
informacjach sportowych. O czym to świadczy? Według mnie świadczy o tym, że
decydenci z Telewizji Polskiej zakładają, iż u większości telewidzów informacje
sportowe i prognoza pogody uchodzą za przekazy szczególnie atrakcyjne:
interesujące i wiarygodne. W czasach PRL "sport" i "pogoda"
mieściły się wewnątrz "Dziennika
Telewizyjnego", dopiero potem następowało to, co starano się odbiorcy zaserwować, bo
wtedy czekał on na film ― nieraz lepszy od tego, jaki TVP1 oferuje
obecnie krótko po godzinie dwudziestej. Zwykle ten kwadrans był wypełniany
propagandą polityczną, którą owi ― wcześniej tu przywołani ―
"zjadacze chleba" zwali ironicznie "słowem Bożym". Kalkulacja,
stojąca za wyborem "czasu najlepszej oglądalności", pośrednio
świadczy o tym, że reklamy nie są pożądane przez ich adresatów, stąd wzięła się
taka oto domyślna "transakcja wiązana": "nie przegapisz (zawodnej)
prognozy pogody, JEŚLI nie wyłączysz telewizora na czas reklam, których nie
cierpisz (bo im ufasz jeszcze mniej)". A przecież istnieją w
telewizjach (nie tylko komercyjnych)
całe bloki reklamowe, znacznie dłuższe niż kwadrans, które oglądają ochotnicy,
bez "transakcji wiązanej". Pamiętam audycje regularnie nadawane w
Polskim Radiu "za głębokiej komuny", w całości poświęcone reklamie (w którą
już wtedy mało kto wierzył ― np. w zachęty do kupowania margaryny zamiast
masła). Jak widać, MOŻNA na reklamy nakładać ograniczenia ― nie tylko
"tematyczne" (np. alkohol), ale również co do tego, GDZIE albo KIEDY
adresat na nie natrafia!
Jak bowiem korzyść
dla zwykłego człowieka z tego, że zamiast wielgachnych napisów, takich jak np.
"POKÓJ
PRZYJAŹŃ SOCJALIZM" albo "PROGRAM PARTII PROGRAMEM NARODU", atakują go
inne przydrożne wielkoformatowe "wołacze", w myśl których:
"DOSTAJESZ 15000 DARMOWYCH MINUT" albo np. "TO-A-TO JEST DRUGIE
NA LIŚCIE PRZYJEMNOŚCI MĘŻCZYZNY" (przykłady trochę zmyślone, w obawie
przed zarzutem o kryptoreklamę).
Powie ktoś: "reklama
dźwignią handlu", wolny rynek tego wymaga itd. Tak? Wobec tego tym
wszystkim, którzy tak wierzą, proponuję namysł nad inną liberalną maksymą:
"WOLNOŚĆ MOJEJ PIĘŚCI KOŃCZY SIĘ TAM, GDZIE ZACZYNA SIĘ NOS MOJEGO
BLIŹNIEGO". To, że ktoś ma prawo zachwalać swoje usługi i towary, nie
może oznaczać, że każdy inny ma obowiązek te przechwałki widzieć albo słyszeć!
To właśnie w imię LIBERALIZMU właśnie można domagać się tego, aby swoboda
nadawców reklam nie miała przewagi nad prawami jej adresatów.
Tu i ówdzie w świecie
już się zdarzało, że ktoś nadawał sądową drogę swojemu sprzeciwowi z powodu
niechcianego słyszenia dzwonów kościelnych. Może zatem należałoby poskromić
samochody z głośnikami (donośniejszymi od dzwonów kościelnych) na dachach,
informujące każdego, kto chce albo nie chce wiedzieć, że odbędzie się taka to a
taka impreza handlowa. Może zatem powinno się skodyfikować prawo człowieka do wolności
od reklam? W obecnych czasach jest nawet "modne" proklamowanie
różnych nowych "praw" i "swobód", które dawniej nie
przyszłyby nikomu na myśl, gdyż stanowią szczególne przypadki pewnych szerszych
zasad ― trzech naczelnych wartości
liberalizmu: prawa do ŻYCIA, prawa do WOLNOŚCI i prawa do WŁASNOŚCI, znanych
jako tzw. "triada Johna Locke’a". Nie jestem zwolennikiem
tej mody; przeciwnie, razi mnie ona jako przejaw źle przemyślanego
"postępu". Gdy jednak obserwuję, jak reklama się szarogęsi w
naszym życiu, aż palce mnie świerzbią, aby formułować postulat, idący wbrew
mojej niechęci do "postępowych" mód, mianowicie ― postulat
"prawa do wolności od reklamy".
Toruń, 21 grudnia 2008 r.