Konrad Turzyński
Kłopoty z kohabitacją i konstytucją
<http://www.polskieradio.pl/krajiswiat/opinie/artykul75517.html>
<http://swkatowice.mojeforum.net/viewtopic.php?p=16130#16130>
Dzień
17 października ma w sobie coś niefortunnego w najnowszych dziejach Polski. Te
datę nosi tzw. mała konstytucja (trzecia tak nazwana ― ta z 1992 r.). W
pięć lat po jej uchwaleniu zaczęto stosować "dużą" konstytucję.
Dokładnie 11 lat później 17 października 2008 r. nastąpiła już kolejna
kulminacja sporów towarzyszących obecnej kohabitacji
między dwoma rywalizującymi obozami politycznymi uosabianymi przez aktualnego
prezydenta i aktualnego premiera: skierowanie przez premiera wniosku do
Trybunału Konstytucyjnego o zbadanie sporu kompetencyjnego między premierem a
prezydentem (prezydent wyraził zamiar zwrócenia się do TK z pytaniami
dotyczącymi takiego sporu już pod koniec listopada 2007 roku). Owa od roku
trwająca kohabitacja wydaje się przebiegać bardziej
dramatycznie niż te, które zdarzyły się naszemu państwu pod koniec prezydentury
Lecha Wałęsy i przez cały czas urzędowania rządu premiera Jerzego Buzka.
Przewidział takie sytuacje uważny obserwator naszego życia publicznego red.
Stanisław Michalkiewicz na miesiąc przed referendum konstytucyjnym, pytając "Kto dowodzi wojskiem?" na łamach "Najwyższego
Czasu", numer 16 z 19 kwietnia 1997 r.,
str. I i III. Pytanie dotyczyło sytuacji jeszcze
bardziej dramatycznej, której oby nigdy nie przyszło nam doświadczać. Ale także
w czasach pokoju spory kompetencyjne odnoszące się do polityki zagranicznej,
szkodzą Polsce nie tylko od wewnątrz, lecz także od
zewnątrz. Kiedy jednak trwała debata nad kształtem obecnie stosowanej
konstytucji, ignorowano krytyków takich jak Michalkiewicz, widocznie uznając
ich za chronicznych malkontentów, niewartych uwagi. Raczej
ufano temu, z kim Stanisław Michalkiewicz w przywołanym tu tekście polemizował,
tj. posłowi. Janowi Lityńskiemu, że nowa konstytucja będzie zapewniała "wyjątkową przejrzystość w stosunkach między
poszczególnymi organami władzy państwowej", zaś "państwo
nasze będzie zarządzane sprawnie i nigdy nie popadnie z paraliż decyzyjny". Teraz widać, że
(jak to kilka lat temu ― przy innej okazji, na inny temat ―
powiadał Rafał Ziemkiewicz) jednak to "oszołomy
miały rację".
Co
interesujące, niedawno przedtem inny poseł PO, p. Antoni Mężydło, w wywiadzie dla "Rzeczypospolitej" (nr
235(8136) z 7 października 2008 r., str. A6) zadeklarował, że życzy
liderowi swojej partii jako swojemu "koledze z
opozycji" zwycięstwa w najbliższych wyborach prezydenckich
(jeśli życzy owego sukcesu z powodu "koleżeństwa
opozycyjnego", to tego samego życzy zarazem… Lechowi Kaczyńskiemu,
nieprawdaż?), ale zarazem powiedział, że lepiej, gdy "prezydent reprezentuje opozycję". Prezydent
Kaczyński jest innego zdania aniżeli poseł Gowin ("Prezydent Lech Kaczyński w Lublinie ― Gaudeamus w KUL", <http://ww6.tvp.pl/2924,20081019812444.strona>): będąc 19 października w Lublinie poparł przyspieszenie wyborów
parlamentarnych, ale nie aż tak bardzo, aby odbyły się razem z pozostałymi.
Ciekawe, czy zdaniem obecnej głowy państwa (tak jak zdaniem p. Mężydły) kohabitacja jest jednak lepsza niż jej brak, czy motywem do
takiego zastrzeżenia jest sceptycyzm co do możliwości
powtórki sukcesu PiS z jesieni 2005 roku? Tymczasem
okazuje się, że dwie trzecie ankietowanych przez "Wprost" woli aby wybory w 2010 roku
urządzić jednocześnie. Dodaję (nie)skromnie, że coś podobnego postulowałem już
z myślą o sezonie wyborczym 2005 roku: mianowicie, ażeby 11 listopada 2005 r.
urządzić i od tej pory co cztery lata (albo co pięć lat ― to jest do
ustalenia w konstytucji) urządzać 11 listopada wybory prezydenckie,
parlamentarne i samorządowe, a w każdym razie ich pierwszą turę: (zob.: "JOW na wybory 11 XI 2005 roku", "Orientacja na Prawo", 27 kwietnia 2005 r., <http://www.abcnet.com.pl/?q=node/984>). Jednoczesne wybory
prezydenta i parlamentu nie gwarantują, że i tu i tam wygra ta sama partia, a
tylko sprzyjają temu; właśnie po to, aby zmniejszyć prawdopodobieństwo kohabitacji, opowiadam się za takim rozwiązaniem, i to na
stałe, a nie tylko w jednym konkretnym roku. Urządzanie wyborów w jednym
terminie dawałoby także znaczne oszczędności. W Polsce w minionych niespełna 22
latach kalendarzowych (1987-2008) było powszechnych głosowań 26 (wliczając 5
drugich tur w niektórych wyborach oraz 4 referenda). Średnio licząc, wypada
nieco więcej niż jedno głosowanie rocznie! Skomasowanie terminów wyborów
"wyszłoby" taniej także od strony logistycznej (wynagrodzenia
członkom komisji wyborczych, używanie lokali wyborczych i samochodów). Ale
oszczędności byłyby nie tylko wymierne: także energia społeczna, angażowana w
wybory, byłaby używana rzadziej, co przy okazji pozwalałoby rzadziej
paraliżować rozmaite inne debaty, uwalniać je od presji zbliżającej się
kampanii wyborczej. Takie
komasowanie odbywa się odbywało się także w Gomułkowskiej
PRL od czasu,
kiedy kadencje Rad Narodowych wydłużono z 3 do 4 lat. Komu nawiązywanie do
doświadczeń Polski Ludowej wydaje się niewłaściwe, ten może niech zauważy, że takie
komasowanie odbywa się także w USA (tam tylko odnawianie co 2 lata jednej
trzeciej Senatu zakłóca ten rytm). Czyżby dzisiejszą
Polskę było stać na większą rozrzutność niż PRL i USA?
Wymiar
finansowy tych oszczędności nie jest bez znaczenia! Wzburzenie (raczej
oczywiście wśród tych Polaków, którzy są nieprzychylnie nastawieni do osoby
obecnego prezydenta Rzeczypospolitej) wzbudziły informacje o koszcie lotu
prezydenta Kaczyńskiego na szczyt UE
w Brukseli. Koszty każdych wyborów są jednak większe, mniej więcej o trzy rzędy
wielkości (tzn. w zaokrągleniach tam jest o trzy zera więcej na końcu). Toteż
istotnym jest pamiętać, że jednym z motywów dla zmiany ordynacji wyborczej z
pseudo-proporcjonalnej na większościową również jest również oszczędność
kosztów. Zarówno tych wymiernych, jak i tych niewymiernych. Gdy wyborca ma
jedną kartkę z nazwiskami kilku (no,
niechby kilkunastu) kandydatów
delegowanych przez swoje partie do walki o jeden
mandat poselski w danym JOW (Jednomandatowym Okręgu
Wyborczym = JOW), to papieru na wydrukowanie kartek wyborczych do Sejmu
potrzeba znacznie mniej, niż gdy nazwisk jest kilkadziesiąt, a zwykle jeszcze
więcej. Można by dla prostoty przyjąć staropolską zasadę: "jeden powiat
― jeden poseł", czyli każdy powiat byłby JOW-em.
Jak pokazuje doświadczenie, wybory w państwach, gdzie jest stosowana ordynacja
większościowa, dają zwykle bardziej stabilne rządy, mniej zależne od trwałości
koalicji rządowych (częstokroć bez potrzeby ich zawiązywania), ich skład jest
znany praktycznie (niemal) nazajutrz po dniu elekcji, a to wszystko oszczędza
także energię społeczną.
Tymczasem co
obserwujemy? Od dłuższego czasu informacje o pracy Sejmu i Senatu bardzo często
dotyczą przedsięwzięć ustawodawczych odnoszących się do publicznej radiofonii i
telewizji, do publicznej służby zdrowia oraz do obowiązku szkolnego dla sześciolatków (co jest szczególnie dziwne, skoro PO w czerwcu 2002 r.
udzieliła świadectwa z "czarnym paskiem" minister Łybackiej, a teraz
chce sankcjonować jej projekty w zakresie regulowania obowiązku szkolnego, nie
dbając przy tym o swoje, choć przejęte po PiS, hasło
"taniego państwa"). Może by tak główna współrządząca partia czyli Platforma
Obywatelska przypomniała sobie ― ale na
serio! ― o swoich obietnicach i zabrała się do
ich realizacji? Mam tu na myśli kwestię
uchylenia niemoralnych, gorszących przepisów o finansowaniu partii politycznych
z podatków obywateli (ta obietnica jest obecna w działalności PO od samego początku jej
istnienia, który nastąpił 21 stycznia 2001 r.) oraz ustanowienie
Jednomandatowych Okręgów Wyborczych do Sejmu (zgodnie z inicjatywą
"4 ´ Tak" obecną w
aktywności PO
od konwencji tej partii w dniu 6 czerwca 2004 roku). To tym należy się zająć! O
reformie służby zdrowia słyszymy niemal nieustannie co
najmniej od czasu rządu premiera Cimoszewicza, kiedy to (w lutym 1997 r.)
głosami zarówno rządzącego SLD, jak też opozycyjnej AWS, uchwalono ustawę o kasach
chorych. Już sam fakt, że dyskusje i reformy w tej dziedzinie trwają tak długo,
pokazuje, że mogą potrwać w przyszłości podobnie długo bez pożądanych efektów.
Dyskusje o reformie publicznej radiofonii i telewizji to oryginalny wkład PO, niestety, zupełnie
niepotrzebny, a każdym razie nie będący niczym pilnym,
można by to odłożyć nawet o kilkanaście lat. Oby znowu (jak to już nieraz bywało) nie okazało
się, że o potrzebie reformowania ordynacji wyborczej politycy partii rządzącej
przypomną sobie na parę miesięcy przed wyborami. Wtedy nie będzie się nic
liczyć, poprawki do ordynacji będą miały pierwszeństwo przed wszystkimi innymi
ustawami, zostanie uruchomiona "szybka ścieżka legislacyjna". Wtedy (np. na początku 2010 r.) będą posiadali jako tako
miarodajne informacje o wynikach sondaży popularności poszczególnych stronnictw
i ich przywódców; dzisiaj nie sposób przewidzieć rozkład preferencji wyborców w
2010 r. i właśnie dlatego należy TERAZ przeprowadzić
te reformy ― teraz taki zamiar byłby bardziej wiarygodny, mniej
narażony na podejrzenia, że w przepisach są ukryte kruczki preferujące jedne
partie kosztem innych. Na razie jest stosowana rada Chestertona, ale nie w
postaci zwykłej, często przywoływanej (gdzie najłatwiej ukryć liść? ― oczywiście, w lesie!), lecz na
odwrót: gdzie ukryć brak jednego konkretnego liścia? ― oczywiście,
tam, gdzie innych liści sporo czyli… w lesie! Tak samo ― dzięki
niefortunnej prawodawczej nadprodukcji ― jest z ukrywaniem ustaw i z
ukrywaniem ich braku. Opinia publiczna nieustannie słyszy o takiej
stachanowskiej wydajności naszych izb ustawodawczych, że nie nadąża za tym i
nie dostrzega, że pewne ważne sprawy czekają z sezonu na sezon i z kadencji na
kadencję. W ten sposób mamy nie państwo tanie, tylko o nim gadanie!
Napisałem wyżej o zmniejszeniu prawdopodobieństwa kohabitacji poprzez odbywanie jednocześnie wyborów
prezydenckich i parlamentarnych. Owszem, gwarancji to nie daje, przykładem na
to jest fakt, że Ronald Reagan sprawował władzę prezydencką w USA właśnie w
warunkach kohabitacji: większość w Kongresie miała
Partia Demokratyczna, konkurencyjna wobec Republikanów. Ale… w USA nie ma
ustroju parlamentarno-gabinetowego, lecz prezydencki. Pomysł zastosowania takiego
ustroju w Polsce wysunął Stanisław Michalkiewicz ― prawnik, który nie
ograniczył się do krytykowania cudzych projektów konstytucyjnych, ale napisał
własne: najpierw projekt małej konstytucji ("Projekt ustawy konstytucyjnej o uregulowaniu niektórych
zagadnień dotyczących ustroju państwa", "Najwyższy Czas!", nr 2(93) z 11 stycznia 1992 r.,
str. III), potem zaś projekt
"dużej" (w numerach od
31(122) do 34(125) "Najwyższego Czasu" z dni: 1,
8, 15 i 22 sierpnia 1992 r.), uznany
później za swój przez jego partię tj. przez UPR. Warto może przestać wzdragać
się przed "oszołomami" i skorzystać z projektu p. Michalkiewicza
(albo UPR ― jak kto woli), najlepszego z
dotychczasowych projektów konstytucji od czasu zniesieniu nazwy "Polska Rzeczpospolita Ludowa".
Sama kwestia podziału kompetencji między prezydenta i premiera przestałaby
istnieć, bowiem prezydent pełniłby zarazem rolę szefa rządu.
Do tych wszystkich zmian potrzeba wszakże tego, co
tajemniczo bywa nazywane "wolą polityczną". Trzeba chcieć naprawdę, a
nie tylko na niby. Podobnie jak w sprawie większościowej ordynacji wyborczej.
Za czasów rządów Kazimierza Marcinkiewicza i Jarosława Kaczyńskiego nie
rozważano projektów zmiany konstytucji, w tym również projektu przygotowanego
przez Prawo i Sprawiedliwość, dość głośnego przed wyborami z 2005 roku. Tam
przewidziano JOW, ale... dla Senatu. To już projekt
obywatelski popierany w latach 1996-97 przez NSZZ "Solidarność", AW"S" i ROP, przewidywał przynajmniej dwie
trzecie mandatów poselskich obsadzać w jednomandatowych okręgach. Niemało
polityków, czynnych uprzednio w AW"S" (a
chyba także w ROP), znalazło się potem w PiS i w PO. Czyżby zapomnieli, co
popierali niewiele ponad dziesięć lat temu? PiS tej
koncepcji nie popiera (Lech i Jarosław Kaczyńscy są jej przeciwni jeszcze od
czasów Porozumienia Centrum), zaś PO popiera, ale ― jak dotychczas ― tylko w
słowach.
Jest jeszcze jedno porównanie między projektami
konstytucji PiS-owskim a obywatelskim, na którą chcę
zwrócić tu uwagę. Mało kto ją docenia. Projekt przygotowany
przez Aleksandra Kwaśniewskiego, a popierany przez SLD, PSL, UP i UW, jest obarczony pewną
wadą, której nie zlikwidowano, gdy przestawał być projektem, chociaż zawczasu
rozległy się przestrogi w tej mierze (mec. Piotr Łukasz Juliusz Andrzejewski, "Dlaczego głosowałem przeciw?", "Nasza Polska" nr
5(71) z 29 stycznia 1997 r., str. 5; mec. Andrzej Rościszewski, "Konstytucyjne paradoksy", "Nasza Polska" nr 6(72) z 5 lutego 1997 r., str. 8). Zachowuje ciągłość z kolejnymi konstytucjami Polski Ludowej, począwszy od
"małej konstytucji" z 1947 roku, natomiast nie nawiązuje więzi
prawnej z niepodległą Drugą Rzecząpospolitą. Ma to
swoje rozległe konsekwencje w zakresie odpowiedzialności za nadużycia reżymu PRL-owskiego, jak też w zakresie ciążenia na dzisiejszej Polsce
zadłużenia zewnętrznego, przejętego po PRL, ale nie tu miejsce, aby o tym pisać. Już sam fakt, że
przepisy derogujące (art. 242) uchyliły tylko kontynuację konstytucji PRL (i
to nawet nie całą! ― mówił o tym w wywiadzie mec. Maciej Bednarkiewicz: "Wielka wpadka parlamentu", "Gazeta Polska" z 17 kwietnia 1997 r., str. 13), natomiast w ogóle nie wypowiedziały się co
do obowiązywania konstytucji przedwojennej, ma przykrą wymowę.
Formalnie konstytucja Polski niepodległej nie została NIGDY uchylona, przez
żadną władzę: przez komunistyczną, przez emigracyjną, ani przez zaistniałą w miejsce ich obu
władzę "Rzeczypospolitej Transformowanej". W ten sposób dzisiejsze
państwo polskie jest podobne do bigamisty: ma DWIE konstytucje: legalną,
ale nieużywaną (tę sprzed wojny) i używaną, ale nielegalną (tę z 1997 r.). Dlatego powstrzymałem się przed napisaniem o
tej drugiej, że obowiązuje od 17 października 1997 r., bowiem ona NIE
OBOWIĄZUJE. Od 11 lat niby obowiązuje, a w rzeczywistości tylko udaje! Tak
samo, jak nie jest ważnym małżeństwo, zawarte przed ustaniem trwania
małżeństwa, zawartego uprzednio przez tego samego człowieka. Skoro już zmiana
konstytucji przestała być "tematem tabu", należałoby ten czysto
formalny, ale przykry błąd (i o bardzo przykrych ― ale
już nie tylko symbolicznych! ― konsekwencjach)
czym prędzej naprawić! Także tu (podobnie jak w kwestii JOW) widać zresztą
różnicę między projektami "obywatelskim" a PiS-owskim:
ten wcześniejszy zawierał stosowną klauzulę derogacyjną w art. 170. Wszelkie
― choćby najuroczystsze ― uchwały Sejmu albo Senatu o ciągłości
między Polską dzisiejszą a międzywojenną, które nie są aktami prawnymi, tego
błędu nie naprawiają, bo ze swej istoty nie mogą tego czynić.
Pora
przestać tworzyć sztuczny tłok na ścieżce legislacyjnej i zabrać się za reformy
zasadnicze.
Toruń, 24 października
2008 r.