Konrad Turzyński
Kto kogo (ma
słuchać)?
zob.:
<http://www.polskieradio.pl/krajiswiat/opinie/artykul61879.html>
także: < http://swkatowice.mojeforum.net/viewtopic.php?p=14547#14547>
Od czasu,
kiedy w jesieni 2007 r. powstał obecny rząd, co jakiś czas ujawniają się
przykre sytuacje konfliktowe między tym właśnie rządem premiera Donalda Tuska a
prezydentem Lechem Kaczyńskim. Trudno nawet pamiętać te wszystkie sytuacje. I
weryfikacja żołnierzy WSI, i stosunek do ratyfikacji Traktatu
Lizbońskiego, i rokowania z USA w sprawie "tarczy antyrakietowej" to tylko
niektóre z nich, ostatnio często publicznie przywoływane. Trudno oprzeć się
wrażeniu, że jesteśmy świadkami dalszego ciągu rywalizacji dwóch rywali z
prezydenckiej kampanii wyborczej w 2005 roku: Lecha Kaczyńskiego i Donalda
Tuska. Ostre spięcia były czymś mało dziwnym podczas poprzedniej kadencji
parlamentarnej, kiedy Platforma Obywatelska była w opozycji, a osoba prez. Kaczyńskiego
jest (trafnie) kojarzona z główną (wtedy) partią współrządzącą. Od kilku
miesięcy jednak sytuacja w naszym kraju wygląda tak, jak gdybyśmy mieli
"opozycyjnego prezydenta", który był początkowo przywódcą PiS, ale ta
partia nie wchodzi w skład obecnej koalicji rządowej.
Na tym
polega "urok" kohabitacji, kiedy to rząd reprezentuje inne
stronnictwo albo stronnictwa, niż to, które swojego kandydata wyniosło do rangi
głowy państwa. Było tak w ostatnich dwóch latach kadencji prezydenta Wałęsy,
było tak również podczas istnienia rządu Jerzego Buzka. Obecnie trwająca
kohabitacja zapewne jest tak emocjonalna ze względu na osobiste zaangażowanie
obu głównych adwersarzy w rywalizacji o urząd Prezydenta RP.
Jednym ze
sposobów na unikanie takich przesileń w życiu publicznym byłoby zrównanie
długości kadencji najwyższych organów władzy (Prezydenta, Sejmu i Senatu), co
sprzyjałoby temu, aby okresy współrządzenia były zaniedbywanie krótkie. To
oczywiście nie wyklucza tego, że w przypadkach, gdyby dwie rywalizujące partie
miały elektorat o bardzo zbliżonych do siebie liczebnościach, jednoczesne (albo
prawie jednoczesne, jak to było w jesieni 2005 r.) wybory parlamentu i
prezydenta zakończyłyby się wynikami przeciwstawnymi: najwyższy urząd w
państwie obsadziłaby jedna partia, a większość parlamentarną uzyskałaby druga.
Nawet gdyby było tak, jak (podobno) od stosunkowo niedawna jest w Izraelu,
gdzie nie tylko prezydent, ale także premier są wybierani w wyborach
bezpośrednich, mogłoby dojść do takiego dyskomfortu.
Warto
zatem rozejrzeć się za dodatkowymi zabezpieczeniami przeciwko takim
niespodziankom. Jednym z nich mógłby być system prezydencki. Propozycję tego
rodzaju złożył kilkanaście lat temu p. Stanisław Michalkiewicz w swoim
autorskim projekcie konstytucji polskiej (Stanisław Michalkiewicz, "Projekt nowej
konstytucji", "Najwyższy
Czas!", numery 31-34 z 1, 8, 15 i 22 sierpnia 1992 r., str. III), wkrótce potem
lansowanym także przez jego partię (czyli Unię Polityki Realnej). System
prezydencki w myśl tego projektu przypominałby to, co jest w Stanach
Zjednoczonych. Nie byłoby odrębnego urzędu premiera, a funkcję szefa rządu
pełniłby po prostu prezydent, wybierany w wyborach powszechnych. Rząd przezeń
powoływany byłby odpowiedzialny przed
parlamentem tylko w tym sensie, że prezydent odwoływałby ministrów nie
tylko z własnej inicjatywy, ale także w razie zgłoszenia votum nieufności przez
Sejm, natomiast uzyskanie votum zaufania po powołaniu rządu nie byłoby
wymagane. W tym przejawia się odmienność systemu prezydenckiego od systemu
parlamentarno-gabinetowego, znanego w najnowszej historii Polski z okresu
międzywojennego, a także z czasów po roku 1989.
Red.
Michalkiewicz jest z wykształcenia prawnikiem, jednak nie pracuje jako prawnik,
w szczególności nie pracuje jako naukowiec będący
prawnikiem-konstytucjonalistą, lecz zajmuje się publicystyką. Niemniej jednak
wiele jego przemyśleń, także w tej dziedzinie, jest (moim skromnym zdaniem)
godnych uwagi. Nie ograniczył się do przedstawienia na łamach tygodnika "Najwyższy Czas!" swojego własnego
projektu konstytucji, ale potem także wypowiadał się na temat tego projektu,
który stał się przedmiotem obrad Zgromadzenia Narodowego i referendum,
przeprowadzonego wiosną 1997 r. Autor, polemizując z opinią pos. Jana
Lityńskiego ("wyjątkową przejrzystość w stosunkach między
poszczególnymi organami władzy państwowej [...] państwo nasze będzie zarządzane
sprawnie i nigdy nie popadnie z paraliż decyzyjny"), wytknął owemu
projektowi wadę polegającą na tym, że nie jest jasne, które organy państwa
(Prezydent, Rada Ministrów, Minister Obrony Narodowej i Sejm) oraz w jakiej
kolejności powinny podejmować stosowne czynności prawne w razie wybuchu wojny
albo bliskiego niebezpieczeństwa jej wybuchu (Stanisław Michalkiewicz, "Kto dowodzi
wojskiem?", "Najwyższy
Czas!", numer 16 z 19 kwietnia 1997 r., str. I i III). Przestrzegał, że w razie
niebezpieczeństwa wojny takie zapisy w ustawie zasadniczej mogą nastręczać
Polsce poważnych kłopotów. Sytuacja w dziedzinie polityki zagranicznej jest
podobna, kompetencje głowy państwa z jednej strony, a szefa rządu i stosownego
ministra z drugiej nie są rozdzielone na tyle jasno, aby unikać przykrych
sytuacji, podobnych do trwającej obecnie w odniesieniu do rokowań z Amerykanami
na temat "tarczy antyrakietowej" (zwłaszcza po eskalacji,
spowodowanej niedawnym opublikowaniem przez jedną z gazet domniemanego
przebiegu rozmowy prez. Kaczyńskiego z min. Sikorskim).
Warto
przy tej okazji pamiętać, że owe kłopoty kompetencyjne mają dość długi rodowód,
zapoczątkowany ustaleniami konferencji Okrągłego Stołu w 1989 roku. W tamtych
czasach chodziło o podzielenie do tego czasu monolitycznej władzy pomiędzy
"stronę
koalicyjno-rządową" a "stronę solidarnościowo-opozycyjną". Resorty: spraw
zagranicznych, spraw wewnętrznych i obrony narodowej miały pozostać pod
szczególną kontrolą prezydenta, co zresztą w niemałej mierze odpowiadało propozycji zgłoszonej jeszcze
o kilka lat wcześniej (Janusz Rolicki, "System prezydencki?", tygodnik "Kultura" nr 50 z 13 grudnia 1981 r., str. 16).
Zakończyła się prezydentura gen. Jaruzelskiego, zakończyła się kadencja sejmu
kontraktowego, niemniej jednak podwójne podporządkowanie pozostało. Podczas
prezydentury Lecha Wałęsy wielokrotnie poprawiana konstytucja PRL została zastąpiona
"małą konstytucją" (już trzecią "małą konstytucją" w
dziejach Polski w XX wieku), która utrzymała to dziwne zjawisko w polskim życiu
politycznym. Warto tu dodać, że przywoływany tu przeze mnie autor zabierał głos
w debatach nad kwestiami konstytucyjnymi już wcześniej, komentując projekt
konstytucji RP przygotowany przez Senat (Stanisław Michalkiewicz, "W gąszczu
wątpliwości", "Najwyższy
Czas!", nr 51-52 z 21-28 grudnia 1991 r., str. V), a wkrótce potem proponując
także swój autorski projekt "małej konstytucji" (Stanisław
Michalkiewicz, "Projekt ustawy konstytucyjnej o
uregulowaniu niektórych zagadnień dotyczących ustroju państwa", "Najwyższy Czas!", nr 2 z 11 stycznia
1992 r., str. III); w obydwu swoich projektach: "małej" i "dużej"
konstytucji red. Michalkiewicz zaproponował to samo rozwiązanie system
prezydencki bez instytucji premiera i ograniczoną odpowiedzialnością rządu
przed parlamentem (wypada zarazem przyznać, że również w owych projektach St.
Michalkiewicza zachowało się uprzywilejowanie ministerstw
"prezydenckich", bowiem: "Votum nieufności
wobec ministra Spraw Zagranicznych, ministra Obrony lub ministra Spraw
Wewnętrznych wymaga większości dwóch trzecich głosów co najmniej połowy
ustawowej liczby posłów", jak ― niemal identycznie ―
brzmią zapisy w obu projektach tego autora ). W pięć lat później "mała
konstytucja" ustąpiła miejsca konstytucji obecnie funkcjonującej, gdzie
już takiego rozwiązania nie przewidywano (do konstytucji z 1997 r., mam
znacznie poważniejsze zastrzeżenia niż tu opisane, ale nie tu miejsce na
pisanie o nich). Jednak powiedzonko, że najtrwalsze są prowizorki, sprawdza się
tu nadal. Naprawdę przydałoby się uważniej przyjrzeć się temu, jak są wobec
siebie nawzajem usytuowane organy władzy centralnej, aby dezorganizujące, a
czasami nawet gorszące, zjawiska w życiu politycznym kraju miały jak
najmniejsze szanse na odradzanie się. Szkoda, że pojawiające się od czasu do
czasu propozycje zmiany konstytucji omijają sprawy istotne, jak na przykład
właśnie ta, a skupiają uwagę elit i opinii publicznej na kwestiach drugo- a
nawet trzeciorzędnych.
Toruń, 22 lipca 2008 r.