Konrad Turzyński

 

 

Prezydent może odmówić

 

 

zob.: <http://www.polskieradio.pl/krajiswiat/opinie/artykul60165.html>

 

oraz:

 

<http://swkatowice.mojeforum.net/viewtopic.php?p=14182#14182>

 

 

 

Od czasu, gdy jest znany projekt tzw. ustawy kompetencyjnej, mającej regulować rolę różnych organów władzy państwowej wobec Unii Europejskiej, zaistniał pretekst dla prezydenta Lecha Kaczyńskiego do odmówienia złożenia podpisu kończącego procedurę ratyfikacji Traktatu Reformującego. Treść projektu, którą poznał dziennik "Polska", nie zawiera zapisów przewidujących nowe uprawnienia głowy państwa polskiego w tym zakresie. Sama idea przygotowania takiej ustawy została uzgodniona w czasie pamiętnego spotkania prezydenta Kaczyńskiego i premiera Tuska w Juracie. Jeśli relacja dziennika "Polska" jest wierna, to prez. Kaczyński może uznać, że kierownictwo Platformy Obywatelskiej złamało swoją obietnicę, będącą częścią uzgodnień, podjętych na owym spotkaniu w Juracie. Z kolei prezydent zapowiedział, że uzależni złożenie swojego podpisu pod Traktatem od tej ustawy. Jeśli będzie chciał postąpić odmiennie niż jego partner, czyli dotrzymać swojego słowa, to należałoby oczekiwać, że ratyfikacja Traktatu przez Polskę nie nastąpi.

 

Ci, którzy podzielają łagodny krytycyzm prez. Lecha Kaczyńskiego wobec owego Traktatu zwanego także Lizbońskim, a także inni, których krytycyzm w tej mierze sięga dalej, mogliby odczuwać satysfakcję z tego, że zaistniała ostatnia szansa na odrzucenie Traktatu przez Polskę, co (po nieprzychylnym dla tej umowy międzynarodowej wyniku niedawnego referendum w Irlandii) praktycznie oznaczałoby, że Traktat upadnie już raczej na pewno, pomimo skierowanych przeciwnie wysiłków innych państw członkowskich Unii Europejskiej. Nie jest to najlepsza z możliwych satysfakcji, bowiem taka kolejność zdarzeń pozostawiałaby wrażenie, że oto dwaj konkurujący ze sobą politycy polscy działają na zasadzie wetu i odwetu, że to jest tylko personalna gra, a nie gra o wyższe sprawy. 

 

Zachodzi także inna okoliczność, która umniejsza możliwą satysfakcję łagodnych i mniej łagodnych uniosceptyków. Uzgodnienie zawarte w Juracie jest nieodparcie związane nie z urzędami głowy państwa i szefa rządu, lecz z konkretnymi osobami, obecnie sprawującymi te wysokie funkcje. Dlatego ci polscy obywatele, którzy woleliby liczyć na uniosceptycyzm prez. Kaczyńskiego (nawet jeśli uznają ten uniosceptycyzm za zbyta mało radykalny), mogliby być zadowoleni z określenia w ustawie kompetencyjnych jakichś szczególnych uprawnień prezydenckich, pozwalających niwelować motywowane postawą unioentuzjazmu poczynania polityków PO w aktualnym rządzie. Jednak nie da się wykluczyć, że za kilka albo kilkanaście lat sytuacja okaże się odwrotna. Jeżeli wtedy polityk unioentuzjastycznie nastawiony będzie głową państwa polskiego, zaś rządem polskim będą wówczas kierowali politycy orientacji uniosceptycznej, to właśnie osoby nastawione krytycznie wobec centralizmu UE będą żałowały, że ustawa zawiera uprawnienia dla prezydenta. (Skądinąd wiadomo, że dość rzadko zdarza się, aby w naszym kraju ustawa przez kilkanaście albo nawet tylko przez kilka lat nie ulegała zmianom...) Rzecz jasna, o ile ustawa okaże się ostatecznie taka, jak to na temat jej projektu relacjonuje wspomniana gazeta, to kolejność obaw i nadziei w jednym i w drugim obozie okaże się dokładnie przeciwna.

 

  Niemniej jednak zdecydowanie wolałbym, aby prezydent Lech Kaczyński skorzystał ze sposobności do uchylenia się od zakończenia ratyfikacji Traktatu, która niejako sama się jemu przydarzyła. Aby nie ulegał apelom, uchwalanym przez polskich parlamentarzystów, ani naleganiom ze strony (na przykład) prezydenta Francji, aby nie podejmował się nakłaniać prezydenta Czech do tego, aby zaniechano hamowania procedury ratyfikacji Traktatu przez Pragę. Przeciwnie, wolałbym, aby Traktat został wspólnymi wysiłkami Irlandczyków, Polaków i może również np. Czechów odrzucony. I bynajmniej nie kieruję się tutaj tym, aby zrobić na przekór politykom Platformy Obywatelskiej.

 

Istnieją po temu znacznie poważniejsze powody aniżeli rozgrywka odbywająca się na zasadzie: "jak ty mi tak, to ja tobie owak". Zarówno powody formalne, jak też merytoryczne.

 

FORMALNYM powodem uzasadniającym takie oczekiwanie jest słuszność dotrzymywania obietnic. Oprócz tego, co prezydent Kaczyński i premier Tusk obiecali sobie wzajemnie w Juracie, a także oprócz tego, co prezydent Kaczyński obiecał niedawno prezydentowi Sárközy'emu, mamy tu do czynienia z obietnicą bardziej zasadniczej natury. Tą obietnicą jest procedura przyjmowania Traktatu Reformującego, zakładająca JEDNOMYŚLNOŚĆ. Wywieranie presji na Irlandię (np. w celu powtórzenia referendum), poniekąd również na nasz kraj, a także zapowiedzi, że ratyfikowanie przez wszystkie pozostałe państwa członkowskie zostanie dokończone i Traktat będzie traktowany jako umowa, która weszła w życie (jak gdyby nigdy nic...), to wszystko próby ZŁAMANIA uprzednio przyjętego założenia, że albo wszyscy ratyfikują, albo Traktat nie nabierze mocy prawnej. To tak, jak gdyby ludzie grali w jakąś grę, a potem ten, który widzi, że przegrywa, chciał w trakcie gry lub nawet po jej zakończeniu zmienić jej zasady, byleby nie okazał się przegrywającym. Skoro podejmuje się wysiłki w celu złamania obietnicy, złożonej sobie wzajemnie przez dwadzieścia kilka państw, to jakie znaczenie mogą mieć potem przypadki dotrzymania obietnic innych (na przykład tej, którą polski prezydent złożył francuskiemu)? 

 

Właśnie ratyfikowanie Traktatu Lizbońskiego przez Polskę może by odebrane jako przyłączenie się naszego kraju do wywierania presji na Irlandię, a także jako zdezawuowanie opinii prezydenta Vaclava Klausa, który ucieszył się z wyniku referendum w Irlandii, uznając go za "zwycięstwo wolności". Irlandczycy bardzo nieżyczliwie przyjęli wizytę francuskiego prezydenta, przeprowadzoną po owym czerwcowym referendum. Gdzie jest powiedziane, że polski prezydent ma by uprzejmy i spolegliwy wobec francuskiego, a mniej liczyć się z czeskim? I dlaczego kraj, w którym tak sporo Polaków znalazło zatrudnienie, którego sukcesy gospodarcze nie tak dawno w kampaniach wyborczych stawiano polskim wyborcom za wzór, miałby być przez Polskę traktowany instrumentalnie: musicie ratyfikować, bo "wszyscy inni" tego chcą.

 

MERYTORYCZNYM powodem, przemawiającym za odrzuceniem Traktatu Reformującego, jest ― moim zdaniem ― jego zawartość. Uczciwie przyznaję, że go nie czytałem (podobnie, jak przyznali to samo niektórzy czołowi politycy irlandzcy, i to właśnie tacy, którzy bardzo sprzyjali temu, aby ich rodacy właśnie poparli Traktat). Wiadomo jednak dość powszechnie, że jest to dokument bardzo długi i zawiły, który samą swoją objętością zniechęca do czytania go i zgłębiania jego treści. Tak obszerny akt prawny po prostu nie może być dobrym aktem prawnym. Im więcej okazji do tzw. bubli prawnych, tym większe prawdopodobieństwo, że naprawdę istnieją.

 

To tylko w opowieściach materializmu dialektycznego ilość przechodzi w jakość. W realnym świecie jest inaczej. Widać to także na przykładzie prawa krajowego. Ustaw i innych aktów prawnych jest zastraszająco wiele, szybkość ich wytwarzania stale wzrasta, co jakiś czas są odkrywane w nich wady, które wymagają naprawienia, rzadko która ustawa trwa długo bez poprawek, nie sposób ogarnąć twego myślą i wyobraźnią, nawet będąc prawnikiem. A przecież adresatami prawa są nie tylko prawnicy, lecz wszyscy. I nikt jeszcze nie uchylił zasady, głoszącej, że "nieznajomość prawa szkodzi" (zasady powstałej w starożytności, kiedy inflacja prawa jeszcze nie istniała, a tym bardziej nie mogła sięgać poziomów właściwych Kafkowskiej antyutopii!).

 

Poprzednikiem Traktatu Reformującego był tzw. Traktat Konstytucyjny (który przepadł w referendach: holenderskim i francuskim). Oglądałem kilka lat temu (prawdopodobnie 30 maja 2005 r.) dyskusję telewizyjną, podczas której  red. Wojciech Cejrowski demonstracyjnie rzucił o podłogę egzemplarzem tamtego dokumentu, A była to również książka "cegła", jak to czasami studenci kolokwialnie powiadają o książkach, które samymi swoimi gabarytami zniechęcają do czytania, a cóż dopiero do uczenia się z nich...  Wzbudziło to oburzenie obecnej również w studio telewizyjnym pani Róży Woźniakowskiej hrabiny von Thun und Hohenstein, będącej pęłęórezesem Zarządu Polskiej Fundacji im. Roberta Schumana, która dopatrzyła się w tym geście aktu lekceważenia wysiłku wielu ludzi, potrzebnego dla powstania tak skomplikowanego dzieła. Mnie jednak przekonuje widowiskowy gest red. Cejrowskiego, a nie uczone wywody, sprowadzające się do powiedzenia: "nie jest ważne, czy rozumiesz, czy akceptujesz, ale nie odcinaj się, bo inni na ciebie liczą". Oczywiście takie powiedzenie (niekoniecznie w dosłownie takim brzmieniu) jest kierowane do wszystkich uniosceptyków, nie tylko do p. Cejrowskiego.

 

Akty prawne tak bardzo "ambitne", czyli odznaczające się tak znaczną objętością i złożonością, powinny by odrzucane "w ciemno". Na tyle zdrowego rozsądku może mieć i tzw. "chłop od pługa" i profesor uniwersytecki, aby (w razie głosowania w referendum nad przyjęciem albo odrzuceniem takiego dokumentu) głosować na "NIE". Polakom tym razem nie dano tej szansy, którą mieli Irlandczycy. Dlaczego? To odrębny i (moim zdaniem) bardzo interesujący temat. Znamienne, że oba wyżej wymienione Traktaty przepadły w referendach na terenie krajów, które do "starej Unii"  należały znacznie dłużej niż Polska (w tym dwa ― Francja i Holandia ― należą do UE od początku, oczywiście przedtem pod nazwą Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej), a jednak dobrobyt nie przytłumił w nich uniosceptycyzmu tak bardzo, aby uniemożliwić niepomyślny (dla inicjatorów Traktatów) wynik głosowań.

 

Konstytucja USA jest bardzo krótka i przejrzysta. W ciągu niemal 221 lat jej obowiązywania doczekała się pewnej ilości poprawek, ale nawet łącznie z nimi jest zdecydowanie krótsza od niejednej konstytucji ustanowionej (w innych państwach) w XX wieku. Jednak wcale nie jest przez to gorsza. Weźmy teraz pod uwagę, że konstytucje, funkcjonujące w takich krajach jak Portugalia albo Polska, liczą po kilkaset artykułów. Owe dwie kolejne niedoszłe konstytucje Unii Europejskiej liczą też po kilkaset, ale stronic! Jeżeli unioentuzjaści chcą przekształcić Unię Europejską w państwo federalne, to niech raczej w konstytucjonalizmie amerykańskim szukają wzorców. Jak podał "Nasz Dziennik" z 14-15 czerwca 2008 r., jeden z czołowych polskich unioentuzjastów, premier Donald Tusk, już po podpisaniu przezeń Traktatu Reformującego przyznał podczas sejmowej debaty, że… nie czytał tego dokumentu. To, że nie przeczytał, nie jest dziwne. To, że mimo tego podpisał, dziwnym jest. Przynajmniej dziwnym, delikatnie rzecz nazywając.

 

W każdym razie, jako uniosceptyk, nie oczekuję po Prezydencie Rzeczypospolitej widowiskowych, niekonwencjonalnych zachowań. Jednak uważam, że argumentacja werbalna, przedstawiona przez red. Cejrowskiego podczas wspomnianej dyskusji, jest słuszna, przekonująca: "żaden zbyt skomplikowany system nie może – z definicji – dobrze działać". Liczę na to, że prezydent Lech Kaczyński jako prawnik ― bardziej niż obywatele polscy, nie będący prawnikami ― docenia wagę problemu, znanego jako "inflacja prawa". Wystarczyłoby zatem, gdyby ― korzystając ze swoich prerogatyw ― zaniechał dokończenia procedury ratyfikacyjnej.

 

 

 

 

Toruń, 23 lipca 2008 r.