Konrad Turzyński
Każdemu według potrzeb
<http://www.polskieradio.pl/krajiswiat/opinie/artykul42253.html>
<http://swkatowice.mojeforum.net/viewtopic.php?p=9930#9930>
Gdy w końcu lutego 2008 r. Sejm
przegłosował, że ratyfikacja Traktatu Lizbońskiego odbędzie się nie poprzez
referendum lecz w drodze parlamentarnej, premier Donald Tusk skomentował to
mówiąc, że decyzja o przeprowadzeniu referendum byłaby ryzykowna, ponieważ
frekwencja mogłaby nie przekroczyć wymaganych 50 procent. To oznaczałoby, że wynik
referendum nie byłby wiążący.
Nie minęły jeszcze dwa tygodnie od tego zdarzenia, a inny
polityk Platformy Obywatelskiej (przewodniczący klubu poselskiego PO) Zbigniew
Chlebowski powiedział, że przyjęcie Traktatu Lizbońskiego przez Polskę jest
logiczną konsekwencją członkostwa w Unii Europejskiej. Powiedział również to,
że na polskich władzach spoczywa obowiązek przeprowadzenia postępowania
ratyfikacyjnego. Towarzyszyły takiej ewentualności (niekoniecznie ze strony
tego właśnie polityka) różne słowa przestrogi, że nieratyfikowanie
Traktatu dla Polski byłoby podważeniem jej wiarygodności, a dla Europy ―
dramatem.
Skoro postępowanie ratyfikacyjne powinno się odbyć a zarazem
jego skutkiem powinno być przyjęcie Traktatu, to mamy tu oto zupełnie nowy
precedens, bardzo przydatny tym, którzy będą chcieli zalegalizować konkubinaty.
Bowiem przez analogię ― jeśli para się zaręczyła, to MUSI stać się
małżeństwem ― no, bo w przeciwnym razie jak by to świadczyło o uczciwości i powadze
zaręczających się? Owszem, nie ma przepisów powiadających, jak powinny odbywać
się zaręczyny, kto powinien być obecny, jakie słowa należy wypowiedzieć, zatem
nie da się wykluczyć, że zgodne oświadczenie jej i jego: "mamo, myśmy się wczoraj zaręczyli" powinno wystarczyć za
wszystko… Teraz tego się nie praktykuje, kiedyś jednak zaręczyny to był
powszechnie przestrzegany zwyczaj, podlegał rozmaitym nie
pisanym regułom, a ich zerwanie było dopuszczalne tylko dla ważnej
przyczyny. (Dodajmy, że było to w czasach, kiedy małżeństwo, zwłaszcza zaś
sakramentalnie zawarte w kościele katolickim, było uważane za nierozerwalne, a
przynajmniej mało kto miał odwagę to kwestionować.
Zatem, jeśli zrywać, to najpóźniej miedzy zaręczynami a ślubem.) Gdyby
przenieść rozumowanie pana Chlebowskiego na życie dwojga ludzi, to właściwie
nie powinno być potem ― po zaręczynach ― żadnej przysięgi
małżeńskiej, żadnego publicznego odpytywania, czy chcesz tego oto za męża? (tę oto za żonę?), skoro nowożeńcy
nie mieliby prawa odpowiedzieć odmownie? Skoro
postępowanie ratyfikacyjne musi zakończyć się pomyślnie, to można (a nawet:
trzeba) żyć bez ślubu. We Francji już zalegalizowano jakiś czas temu
konkubinaty, a "co Francuz wymyśli,
to Polak polubi", jak powiadał poeta.
Nieoczekiwanie jednak po zaledwie trzech dniach od tej
wypowiedzi posła Chlebowskiego wrócił temat referendum ratyfikacyjnego w tej właśnie sprawie. Pan wicemarszałek
Sejmu Stefan Niesiołowski zasugerował możliwość znowelizowania ustawy o
referendum, aby "pozwolić na
osiągnięcie wymaganej konstytucją, minimum 50 procentowej frekwencji podczas
głosowania". Miałyby temu służyć takie rozwiązania jak wydłużenie
referendum z jednego do dwóch dni, zmiana godzin głosowania, dopuszczenie
posiłkowania się internetem. Wydaje mi się, że my, Polacy
w referendach okazaliśmy niemało lenistwa, frekwencja niejeden raz okazywała
się niższa od wymaganego progu, dlatego zmiany dotyczące czasu głosowania
niewiele tu pomogą. Kto zechce pójść, ten pójdzie głosować. Kto
nie zechce, nie pójdzie. Bardziej obiecujący wydaje
się internet. Bo przecież trzeba by wymyślić, prawnie
określić i technicznie wdrożyć sposoby, które przynajmniej teoretycznie pomogą
zapobiegać przede wszystkim wielokrotnemu głosowaniu przez tego samego
człowieka. Hakerzy niejedno potrafią, może także (oczywiście bez uzgodnienia
tego z panem Niesiołowskim) przyczyniliby się do
podwyższenia frekwencji w taki nieuczciwy sposób… O, gdyby tak ustanowić kary pieniężne
za nieobecność przy urnie, jak to jest w niektórych krajach zachodnich (także w
niektórych należących do UE, jak np. w Belgii), ale
ten prosty, wydawałoby się, pomysł nie przychodzi do głowy panu profesorowi,
lepiej wynajdywać coś, co jest jeszcze nie do końca określone.
Co jednak wyziera z wypowiedzi tych trzech polityków jednej
partii, to brak uzgodnień. Lubią, co prawda, natrząsać się
ze swych kolegów z Prawa i Sprawiedliwości, że ci krytykują teraz to, z czego
wynegocjowania jeszcze niedawno (gdy byli u władzy
rządowej) okazywali dumę. Jednak Platforma
sama popadła w niezgodność ze sobą, i to nie w porównaniu obecnej kadencji z
poprzednią, ale w przeciągu pół miesiąca.
Przede wszystkim widać brak uzgodnienia miedzy panami
Tuskiem a Niesiołowskim. Pierwszy zdaje się nie wierzyć w spełnienie warunku 50%
frekwencji, drugi ― wręcz przeciwnie.
Premier jest za szybkim dokonaniem ratyfikacji i to też jego
zdaniem przemawia za pominięciem drogi referendalnej.
Pośrednio dążność do możliwie najrychlejszego ratyfikowania Traktatu wynika z
wypowiedzi posła Chlebowskiego ― nie należy ponownie wszczynać
"dyskusji nad traktatem", a czymże innym byłoby spieranie się o to,
czy i jak można głosować przez internet, o którym
mówił wicemarszałek Niesiołowski?
Zarówno jednak obawy premiera Tuska o nieprzekroczenie
progu frekwencji, jak też nadzieje wicemarsz.
Niesiołowskiego na przekroczenie go właśnie bledną z powodu ich ― tj.:
tych obaw i owych nadziei ― nieuzgodnienia z
faktami. A fakty są takie, że w ogólnokrajowych referendach z lat 1996
i 1997 frekwencja okazywała się zbyt niska, nie sięgała owego wymaganego
przepisami progu, jednak ― jak pamiętamy ― uznanie owych referendów
za skuteczne w rzeczywistości zostało uzależnione od "potrzeb", a nie
od frekwencji: uwłaszczenie poparło
więcej głosujących niż konstytucję, ale konstytucja jest, a uwłaszczenia nie ma.
Toruń,
16 marca 2008 r.