Konrad Turzyński

 

 

O niepołączalności stanowisk

 

 

 

<http://www.polskieradio.pl/krajiswiat/opinie/artykul26769.html>

 

<http://swkatowice.mojeforum.net/viewtopic.php?t=2589>

 

 

 

Ten problem powraca po każdych wyborach, oczywiście, konkretne przykłady bywają różne. Tym razem rozgłos został nadany jednej konkretnej osobie, która została (ponownie) wybrana posłem, a zarazem sprawuje inną funkcje publiczną, podległą organowi władzy samorządowej. (Podobnie ― kilka tygodni wcześniej ― rozgłos nadano kilku politykom, którzy zmienili przynależność partyjną, chociaż prof. Jerzy Przystawa już w latach 90. w swojej publicystyce na rzecz zmiany ordynacji wyborczej wskazywał, że niekiedy w jednej kadencji parlamentarnej takich zmian doznały setki osób, a nie tylko kilka; nadawanie rozgłosu wyselekcjonowanym przypadkom może sprawiać wrażenie, jakoby dopiero to były precedensy ― może zresztą właśnie o takie wrażenie chodzi?...)

 

Jestem z zasady przeciwny temu, aby ktoś pełnił jednocześnie dwie różne funkcje. Jest to nieuczciwe, nawet, gdyby to regulował (i był przestrzegany) przepis, nakazujący pobierać wynagrodzenie tylko za jedną z nich. Nawet bowiem, gdy ktoś pobiera tylko dietę poselską, ale zarazem jest na przykład profesorem na uczelni, nie ma dość czasu, aby w pełni angażować się w obu tych rolach życiowych. Nawet dla ludzi bardzo zaradnych i umiejących bardzo skutecznie organizować sobie czas jest to trudne i napotyka nieprzekraczalne granice: doba ma tylko 24 godziny i ani minuty więcej! Owszem, kiedyś, za czasów Polski Ludowej, którą pamiętam, i za czasów Polski Niepodległej, której nie pamiętam, parlamentarzysta uczestniczył w pracy owego organu władzy tylko podczas sesji  wiosennej i sesji jesiennej, zaś przez pozostałą część roku miał w zasadzie czas na swoje inne role życiowe (prywatne i zawodowe). Taka sytuacja przypominała demokrację w starożytnych Atenach, gdzie z publicznych pieniędzy rekompensowano obywatelom ich uczestnictwo w zgromadzeniach ludowych, podczas których przecież nie zajmowali się swoją zwykłą pracą zarobkową. Od roku 1989 r. kiedy zniesiono sesyjność pracy parlamentu w Polsce, praktycznie wszyscy posłowie i senatorowie są de facto zawodowymi parlamentarzystami, na pracę w swoim dotychczasowym miejscu pracy nie mają czasu. Zatem, przynajmniej dopóty, dopóki więc nie zostanie przywrócona sesyjność prac parlamentarnych, taka dwoistość ról powinna być zabroniona prawnie ― podobnie jak pobieranie wynagrodzeń za więcej niż jedną funkcje publiczną jednocześnie.

 

Jednak to nie wszystko. Po każdych wyborach, kiedy formuje się nowy rząd, okazuje się, że zazwyczaj wśród członków Rady Ministrów przeważają posłowie i senatorowie. Jest to sprzeczne z tylekroć deklarowaną zasadą rozdziału władz (prawodawczej, wykonawczej i sądowniczej). Dwie najstarsze konstytucje świata: amerykańska z 17 września 1787 r. i polska z 3 maja 1791 r. w znacznym stopniu były inspirowane koncepcjami Karola Ludwika Monteskiusza (zawartymi w jego słynnej książce "O duchu praw" z 1748 r.). Jednak w USA to działa naprawdę ― może dlatego, że konstytucja amerykańska jest nie tylko najdawniej ustanowioną ze wszystkich ustaw zasadniczych w świecie, ale zarazem najstarszą spośród aktualnie działających; natomiast polska Konstytucja Majowa faktycznie funkcjonowała tylko kilka miesięcy, po czym... przeszła do historii (czyli ― bardziej do gablot naszej dumy narodowej, aniżeli do świadomości obywatelskiej Polaków). Niełączenie roli parlamentarzysty z rolą premiera albo ministra jest zasadne nie tylko z powodów, jakie wskazywał Monteskiusz. W grę wchodzi również kolizja czasowa: trudno być zarazem posłem (i np. odbywać cotygodniowe dyżury w swoim biurze poselskim oraz uczestniczyć w posiedzeniach komisji sejmowych) i np. wicepremierem! Bywa też inny rodzaj kolizji ― konflikt lojalności. Dość głośnym echem rozległ się przypadek posła Akcji Wyborczej "Solidarność", który zarazem był członkiem rządu prof. Buzka i w czasie któregoś głosowania w Sejmie zachował się tak, jak jego partyjni koledzy, którzy zresztą zobowiązali się do tego, podejmując uprzednio stosowną uchwałę na posiedzeniu klubu poselskiego AW"S". Zarazem jednak w tej samej sprawie rząd, a przynajmniej premier, oczekiwał od AW"S"-owskich ministrów zachowania dokładnie odwrotnego.

 

Kilka lat temu (chyba w 1998 roku przy okazji wyborów samorządowych) Unia Wolności zabroniła swoim parlamentarzystom kandydowania w tych wyborach. Jednak prawo do tej pory niestety nie zabrania tego, aby człowiek sprawujący funkcję samorządową kandydował do centralnych organów władzy albo też ― odwrotnie. Ba, w tych samych wyborach samorządowych niekiedy ktoś jednocześnie kandyduje na radnego i prezydenta miasta! Najwyższy czas położyć kres tej możliwości. O wiele prościej byłoby, gdyby wszystkie wybory (prezydenckie, parlamentarne i samorządowe) odbywały się jednocześnie (wzorem "Gomułkowskiej" PRL i wzorem ― w znacznej mierze ― USA). Byłoby to tańsze nie tylko pod względem kosztów finansowych. Także minimalizowałoby prawdopodobieństwo kohabitacji, czyli takiego stanu, kiedy obieralna głowa państwa reprezentuje jedna partię, a większość parlamentarna inną, konkurencyjną wobec niej. Co prawda, prezydentura Ronalda Reagana w USA pokazała, że jednoczesne wybory nie dają gwarancji uniknięcia kohabitacji, jednak tym trudniej (nieco później, ale również w latach osiemdziesiątych) było jej uniknąć we Francji, gdzie kadencja prezydencka ma inną długość niż parlamentarna. Polska również ma inny czas trwania kadencji prezydenta aniżeli kadencji parlamentu, toteż od czasu przywrócenia kilkanaście lat temu instytucji prezydenta doznaje kohabitacji już po raz czwarty (dla przypomnienia: prez. Jaruzelski vs. OKP, prez. Wałęsa vs. SLD, prez. Kwaśniewski vs. AW"S", prez. Kaczyński vs. PO) Francuzom wystarczyło jednak ― w Piątej Republice ― trzech kohabitacyj (1986-88, 1993-95 i 1997-2002), aby pomyśleć o skróceniu kadencji prezydenckiej. Najdokuczliwszym społecznie skutkiem kohabitacji jest łatwość zrzucania winy za niepowodzenia "po kelnersku" ― można swojemu elektoratowi tłumaczyć: "ja chciałem dobrze, ale wyście / oni mi nie dali" (prez. Wałęsa o kadencji parlamentarnej 1991-93), albo: "my chcieliśmy dobrze, ale on nam zawetował" (politycy AW"S" o prez. Kwaśniewskim). Sytuacje takie, że kadencja prezydencka i parlamentarna, mimo różnych długości, upływają w tym samym roku, zdarzają się rzadko (np.: Francja w 1981 r. ― podwójny sukces wyborczy Partii Socjalistycznej; Polska w 2005 r. ― podwójny sukces wyborczy Prawa i Sprawiedliwości).

 

Na koniec wracam jeszcze na chwilę do przypadku wspomnianego na samym początku. Ten sam poseł 2 lata temu również został wybrany do Sejmu; wówczas o możliwości godzenia roli posła z inną jego rolą zadecydowano na podstawie ekspertyzy prawników. Tym razem sprawa o mało co nie oparła się o trybunał, jednak do tego nie doszło. Może trybunału chciano uniknąć dlatego, aby niełatwych decyzji oszczędzić innym osobom znajdującym się teraz w podobnych sytuacjach? Albo o to, aby pokazać, jak bardzo wielkoduszną potrafi być druga osoba w państwie? Okazało się mianowicie, że sprawa de facto została załatwiona poprzez zapowiedź zmiany przepisu, wygłoszoną przez marszałka Sejmu. (Czyżby pan marszałek był z góry pewien wyniku głosowania, chociaż zapewne nawet projekt stosownej zmiany jeszcze nie wpłynął był jeszcze wtedy do laski marszałkowskiej? Skoro tak, to może wystarczyliby Polsce marszałkowie Sejmu i Senatu? No, niechby jeszcze byli także wicemarszałkowie, aby marszałków czasami zluzować i odciążać w tym nawale pracy. Po cóż jednak nad głosowaniami ma się trudzić 560 osób, skoro wystarczyłoby kilkoro?) A jak to się ma do aktualnego brzmienia przepisu? Czy ono jest tak niejasne, że nawet ekspertyza prawników niczego tu nie wskóra, bo na jedną ekspertyzę, dopuszczająca połączalność tych dwóch funkcji w rękach jednej osoby, znajdzie się inna ekspertyza, o treści dokładnie przeciwnej? Czy może mamy po prostu przyzwyczaić się do tego, że prawo sobie, a życie sobie, podobnie jak to było ― przecież nie tak dawno! ― ze spóźnionymi oświadczeniami majątkowymi samorządowców? Już samo istnienie przepisu, który można rozumieć i tak, i inaczej, jest czymś niefortunnym. Trybunał powinien rzeczywiście takie normy nie tylko interpretować (o ile to możliwe!), ale wychwytywać i kierować do poprawek w parlamencie. (Jednak nadprodukcja przepisów prawnych w ogóle sprawia, że również niedoróbek wśród nich jest więcej, gdyby zatem ograniczono pracę izb Zgromadzenia Narodowego do sesyj wiosennych i jesiennych, także owa nadprodukcja zostałaby w jakiejś istotnej mierze ograniczona.) Moim zdaniem, chociaż osoba, o której mowa, jest zacna i zasłużona dla naszego kraju, bez porównania bardziej godna bycia posłem, niż ktoś kto zdobył popularność dzięki jakimś spektakularnym zdarzeniom tej rangi, co tzw. "reality show", to jednak szacunek wymaga, aby również taką osobę postawić przed niełatwą decyzją: rezygnujesz z tej, albo z tamtej roli, możesz być posłem, ale nie dyrektorem (lub odwrotnie), możesz być profesorem albo senatorem ale nie jednym i drugim na raz. Jeśli rezygnacja dotyczy funkcji zawodowej, to niech by to był urlop bezpłatny, nie musi być rezygnacja na zawsze. Mam na myśli szacunek i do danej osoby (w tym ― do jej wydolności), i także do całokształtu instytucji publicznych w naszym kraju. Taki jest sens zasady, znanej od dawna pod nazwą "principium incompatibilitatis".

 

 

Toruń, 24 listopada 2007 r.