<
http://swkatowice.mojeforum.net/viewtopic.php?p=3549#3549>
Polska to dziwny kraj... Nawet w skróconej o połowę kadencji
parlamentarnej potrafią zmieścić się dwa rządy. Tak było w latach 1989-91,
ponownie w latach 1991-93. Gdy w 1993 roku po raz pierwszy nastała koalicja PZPR + ZSL, kadencja trwała, ile
miała trwać, ale mieliśmy w niej aż trzy rządy z trzema kolejnymi premierami.
Dlaczego środkowy spośród nich przestał pełnić ten urząd, pamiętamy dość
dobrze, bo to było dosyć niecodzienne wydarzenie... Ale dlaczego zaczął?
To jest: dlaczego przestał pełnić tę funkcję jego bezpośredni poprzednik,
skoro był taki "młody i dobrze zapowiadający się"? Pewnie
istnieje więcej niż jedna odpowiedź na to pytanie i trudno wśród nich wyznaczyć
tę najwłaściwszą, ale mniejsza o to.
Gdy jednak koalicja "czerwono-zielona" trwała i trwała, rozlegały się głosy za skróceniem
kadencji. Chociaż uczuciowo było mi szczególnie daleko do Czerwonych i do Zielonych, sam pomysł kolejnego
skrócenia kadencji parlamentu wydawał mi się bardzo niefortunny. Owszem, trzeci
z owych premierów wielu rodakom naraził się swoimi nieopatrznymi słowami na
temat nieubezpieczania się rolników od skutków powodzi... Na ogół jednak rozlegały
się głosy "odsunąć ... od władzy!". I ― odsunięto.
Następna kadencja trwała znowu pełne 4 lata, koalicja, u jej początku
zawiązana, została rozwiązana (z woli "większego" koalicjanta ―
tak to w każdym razie wyglądało...), a mimo tego parlament i rząd dotrwały do
przepisowego terminu. Owszem, także wtedy wołano, że trzeba "posprzątać
po ...", a ten, kto najgłośniej wołał, kręcił na siebie samego bicz
udzielając pouczeń, po czym poznaje się mężczyznę. Domaganie się skrócenia
kadencji za czasów rządu prof. Buzka również uważałem za demagogiczny
postulat (tym bardziej, że wysuwała go strona, która była nań głucha, gdy o 4
lata wcześniej była jego adresatką).
I znowu w 2001 r. nastali Czerwoni z Zielonymi. Tym razem koalicja rozpadła się z woli koalicjanta
większego, premierów było nawet dwóch, a mimo tego do pełnych 4 lat dotrwała,
chociaż również do skrócenia tej kadencji nawoływali – znowu
niesłusznie, wedle mnie ― co bardziej niecierpliwi... Wreszcie rozległy
się "wszystkie srebrne dzwony" i zaczęła się kolejna kadencja.
Koalicja w niej istniejąca nie zawsze nazywała się koalicją (czasem np. "paktem
stabilizacyjnym"). Chociaż jesteśmy dopiero przed półmetkiem kadencji,
przeżywała już rozmaite zaskakujące wstrząsy: a to trudną do wyjaśnienia zmianę
na stanowisku premiera (trudną, bowiem w ciągu kilkunastu lat demokracji w
Polsce nie było zwyczaju, że lider najsilniejszego ugrupowania w
parlamencie zostaje premierem ― gdy tak bywało, stanowiło to dwa wyjątki,
w 2001 i w 2006 r., a nie regułę, o której świadczyło dziesięciu innych dotychczasowych
premierów), a to wyrzucenie ew. przyjęcie na powrót najbardziej niesfornego koalicjanta...
Najnowszy wstrząs wziął się z tego, że "w kręgu
podejrzeń" znalazł się pewien polityk, który miał pomóc w tzw. "odrolnieniu"
jakiegoś kawałka polskiej ziemi. Gdyby nasz kraj był normalnym tj. kapitalistycznym
krajem, to taki problem nie miałby szansy zaistnieć! Po prostu nie istniałoby
ani "odrolnienie", ani "dorolnienie", ani nic
podobnego. Jeśli jakiś grunt jest prywatny, to właściciel i tylko on
decyduje, co tam zrobi: czy będzie na nim pasł kozy, hodował sałatę lub
kukurydzę, czy może urządzi pole golfowe, kopalnię torfu, hotel albo szkołę. I
tylko, gdyby szkodził, zagrażał albo uprzykrzał życie innym, np. dozwalał emitować:
hałas, trucizny, nieznośne odory, szkodliwe promieniowania, to urzędnicy i
sędziowie mogliby wtrącać się w to, co on (ten właściciel) na swoim gruncie
robi ― zgodnie z zasadą, że "wolność mojej pięści kończy się tam,
gdzie zaczyna się nos mojego bliźniego". Jednak jeśli kompetencja
władzy publicznej sięga dalej, to znaczy to, że "właściciel" nie
jest właścicielem, że faktycznym właścicielem jest suweren (cesarz, książę,
chan, serenissima repubblica, narodnaja riespublika itp. konstrukcja prawna), a ten niby-właściciel jest tylko
dzierżawcą albo użytkownikiem, obowiązanym jeszcze za to płacić trybut
suwerenowi. Jak w feudaliźmie. Albo jak w socjaliźmie, który
― jak wiadomo ― "przezwycięża problemy nie znane poza
nim".
Jednak nawet nie to jest najdziwniejsze. Przyzwyczajono nas
już do rzeczy jeszcze dziwniejszych, by nie sięgać daleko ― do Talibów,
jakoby widzianych w Polsce, a to w Klewkach, a to ― dla odmiany ― w
Kiejkutach... NAJdziwniejsze jest to, że do skrócenia kadencji zgodnie
(choć nie od jej początku jednocześnie) nawoływali i politycy obozu władzy, i
politycy opozycyjni. Jak to możliwe, że ― wobec takiej zgodności ―
wciąż ta sama partia jest u władzy?...
Jest mi obojętne, czy i dlaczego do przyspieszenia wyborów
nawołuje partia (lub koalicja) rządząca, czy opozycja (parlamentarna albo nie).
Moim zdaniem to z zasady jest niefortunne. Nie ma żadnego
powodu do tego, aby spodziewać się, że przedterminowe wybory zmienią coś
istotnego na lepsze. Niewykluczone, że po kilkunastu miesiącach premier
wyrzucałby z rządu wicepremiera, chociaż nosiliby inne nazwiska niż
premierzy i wicepremierzy od jesieni 2005 r. do teraz i reprezentowaliby inne
partie niż te, które ostatnio były w rządzie reprezentowane. Precedensy z
dymisjami wicepremierów wszak już były w poprzednich kadencjach, np. w
rządach Jerzego Buzka i Leszka Millera.
Bowiem to, że po wyborach znowu będzie potrzebna
koalicja, jest na 99,9% pewne. Miałem już sposobność w październiku 2006 r. w
witrynie Polskiego Radia, zob.: <http://www.polskieradio.pl/krajiswiat/archiwum/WlasnymZdaniem/art.aspx?aid=182&s=WlasnymZdaniem>) przypominać (przypominać, bo inni ― umiejętniej
― czynili to daleko przede mną), że ordynacja PSEUDO-proporcjonalna
czyni koalicje (a w ślad za tym ― nietrwałość rządów) czymś niemal
nieuchronnym. Przerabialiśmy to w ostatnich kilkunastu latach, mimo
poprawiania ordynacji przynajmniej raz w każdej kadencji ― ale
poprawiania tak, aby tylko... nie ustanowić sprawdzonego u Anglosasów i
nie tylko u nich "systemu westminsterskiego" czyli Jednomandatowych
Okręgów Wyborczych. Przerabialiśmy to także w Polsce międzywojennej; nawet
zamach majowy z 1926 i konstytucja kwietniowa z 1935 r. nie ukróciły tego
partyjniactwa, któremu furtkę otwarła ordynacja mylnie zwana
"proporcjonalną" ― żyje jeszcze trochę takich osób, które tamtą
Polskę pamiętają, mogliby poświadczyć...
Owszem, rozległo się już wezwanie "odsunąć ... od
władzy!" (tym razem, oczywiście w miejscu wielokropka padła kolejna
stosowna nazwa), ale chyba takie nawoływania i nadzieje na nich budowane
opierają się na ZASADZIE
PLACEBO. Mam oczywiście na myśli zarówno nadzieje
polityków na kolejne zrealizowanie ZASADY "TKM",
ale także nadzieje wyborców, którzy muszą je mieć, aby chciało im się
pofatygować do lokali wyborczych i zrobić tam to, co uznają za słuszne. ZASADA PLACEBO to nie jest starożytne Tertulianowe "credo,
quia absurdum" (= "wierzę, ponieważ to niedorzeczne"),
ani średniowieczne Anzelmiańskie "credo,
ut intelligam" (= "wierzę, abym zrozumiał"), lecz
najzupełniej zwyczajne: "wierzę, bo... wierzę" (Rzymianie powiedzieliby:
"credo, quia credo"). Gdy
"lekarstwo" zostaje zastosowane, czuję się lepiej, ponieważ wierzę,
że to coś jest lekarstwem. Gdy zaś potem okaże się, że dolegliwości są
nadal, a tylko przyczaiły się na pewien czas, sięgam znowu po swoje ulubione
lekarstwo. I nie pamiętam, że nie pomogło. Łatwiej bowiem pamiętać, że mam w
szufladce lekarstwo.
Był już w naszym kraju taki "Lis Witalis", który
― kiedy już było widoczne, że jego obietnice przedwyborcze nie zostają
zrealizowane ― jako jedną z wymówek wskazał słowa: "nie daliście
mi" ― że to niby wyborcy zagłosowali niefortunnie i "Lis
Witalis" nie znalazł oparcia w stabilnej większości w składzie pierwszego
parlamentu swobodnie wybranego, toteż go... rozwiązał (i wtedy dopiero okazało
się, że wyborcy mu "nie dali"!). Tak zawsze można powiedzieć.
Teraz również: oto z winy niedostatecznego wsparcia JEDNEJ partii (wiadomo,
której) jej lider musiał dobrać koalicjantów takich, jakich dobrać mógł, i... "chcieliśmy,
jak zawsze, dobrze, a wyszło jak zwykle"...
Jednak takie zrzucanie odpowiedzialności na elektorat
świadczy o niepoważnym stosunku polityków do wyborców. Panie i panowie,
skoro kandydowaliście do parlamentu, mającego z założenia czteroletnią
kadencję, to służcie nam przez 4 lata, a nie dezerterujcie! Albo, jak radził
Bertolt Brecht, wybierzcie sobie inny naród, któremu będziecie potrafili dogadzać
przez umówiony okres czasu... Zrzucanie odpowiedzialności na elektorat świadczy
także ― o niepoważnym stosunku do publicznych pieniędzy, które
trzeba będzie wydatkować (a przy takiej ordynacji wyborczej potrzeba ich
szczególnie dużo...). Ci, którzy o przedterminowe wybory dopominają się z ław
opozycji, postępują w myśl reguły, zwykłej dla wolnej gry sił politycznych: "nasza
partia jest CACY, inne partie są BEBE". A potem okazuje się, że
― pomimo "stachanowskiej" pracy Sejmu i Senatu ― pewnych
fatalnych i od lat krytykowanych przepisów w kolejnej kadencji i tak nie
poprawiono (ani nie zniesiono). Nadal mamy jedną z bardziej niefortunnych
ordynacji wyborczych w Europie. Przepis, dający wakacje podatkowe zagranicznym
inwestorom, a przy tym łatwy do nadużywania, chociaż krytykowano go w
kampanii wyborczej 2001 r., do tej pory funkcjonuje. Zupełnie niedawno
przypomniano nam, wyborcom, o szczególnie gorszącym przepisie,
premiującym sukcesy wyborcze stronnictw politycznych znacznymi dotacjami z
budżetu państwa. Gdy tym razem "po kieszeni" oberwały dwie partie
jaskrawo sobie przeciwstawne, to może dojdzie do "porozumienia ponad
podziałami", aby wreszcie ten fatalny mechanizm samo-powielania
się elity politycznej zlikwidować raz a dobrze?!
Ale dlaczego nie zajmowano się tymi szkodliwymi ustawami?
Bo... nie było czasu, gdyż nieustannie trwa jakaś kampania wyborcza (albo dla
odmiany referendalna). Policzmy dla przypomnienia. W Polsce od jesieni 1987 r.
począwszy mieliśmy: 4 ogólnopolskie referenda (formalnie pięć, ale w tym
dwa referenda uwłaszczeniowe z 1996 r., przeprowadzone jednocześnie), 6
tur wyborów prezydenckich (w tym po dwie tury w latach 1990 i 1995), 7
tur wyborów parlamentarnych (z tego dwie w czerwcu 1989 r.), 7 tur
wyborów samorządowych (w 2002 i 2006 r. po dwie tury wyborów wójtów,
burmistrzów i prezydentów miast). Tak więc razem ― 24 powszechne
głosowania w ciągu 20 lat tj. 240 miesięcy. Średni odstęp między nimi to 10
miesięcy. Jeśli w październiku 2007 r. odbędą się kolejne wybory, ten
odstęp jeszcze troszkę zmaleje. (Ściśle biorąc, on już jest mniejszy, bo nie
uwzględniłem "wyborów" do Rad Narodowych z 1988 r. jako
niedemokratycznych, jednak "wybory" niedemokratyczne... również
kosztują!) Dokąd dojdziemy na tej drodze?
Toruń,
24 sierpnia 2007 r.