Konrad Turzyński
Czy tanie państwo już było?
zob. także:
<http://www.polskieradio.pl/krajiswiat/opinie/artykul11336.html>
<http://swkatowice.mojeforum.net/tutaj-post-vp3339.html#3339>
Poniższy tekst to pierwotna wersja tego felietonu, trochę różniąca się (również w brzmieniu tytułu) od wersji opublikowanej w witrynie internetowej Polskiego Radia (jednak uwzględniam tu śródtytuły, dodane przez Polskie Radio, oraz dodaję elektroniczne adresy przywołanych cudzych tekstów, które to adresy nie znajdowały się w pierwotnej ani w opublikowanej wersjach radiowych).
Niedawno oznajmiono nam, że w tym roku w Polsce dzień
wolności podatkowej (zwany także dniem podatnika) upłynął w sobotę
16 czerwca. Dla naszego kraju takie oznajmienia odbywają się od 1994 roku
począwszy. Ich sens jest taki, że to ma pokazywać, od kiedy pracujemy już na
siebie, a nie na państwo. Część roku, rozciągająca się od 1 stycznia do dnia
podatnika, to taki ułamek całego roku, jaki ułamek naszych dochodów państwo
zabiera nam w postaci podatków. Data owego dnia według owych oznajmień jest różna w kolejnych latach, waha się od 16
czerwca do 6 lipca, co oznaczałoby, że państwo zabiera nam około połowy naszych
dochodów. Wyliczenie opiera się na tym, że dzieli się planowane w ustawie
budżetowej wydatki publiczne przez produkt krajowy brutto. (Dopóki w imieniu
praktycznie wszystkich zatrudnionych Polaków składki emerytalne były kierowane
do ZUS, traktowano to jako jeszcze jeden podatek ― od czasu zaistnienia
otwartych funduszy emerytalnych również składki kierowane do nich są
uwzględniane w tych wyliczeniach, aby ich wyniki dla różnych lat były
porównywalne ze sobą. Tygodnik "Najwyższy Czas!"
w numerze z 30 czerwca 2007 r. na str. V zawiera list
czytelnika Patryka Godowskiego, zdziwionego takim właśnie wyliczeniem dnia
podatnika (a także ― podaniem owej daty na okładce poprzedniego numeru
tego tygodnika): "Miałem
nadzieję, że [...] data 16 czerwca zostanie wyśmiana,
a dziennikarze [...] wyliczą prawdziwą datę". Podzielam to
zdziwienie.
Jeszcze przed początkiem ogłaszania dni podatnika dla Polski ukazało się interesujące wyliczenie, prowadzące jednak do odmiennego wniosku. W "Gazecie Polskiej" z maja 1993 r. (str. 1 i 11) Maciej Wnuk w artykule "Polaku, jesteś ograbiany" wykazał, na przykładzie ówczesnych realiów, czyli wynagrodzenia miesięcznego brutto 3.500.000 (starych) złotych, (tzn. przeciętnego w trzecim kwartale 1992 roku), wynoszącego 5.180.000 zł, ale już pomniejszonego o dwie następujące części: składkę na ZUS (1.575.000 zł) i o składkę na Fundusz Pracy (105.000 zł), dalej zostawało uszczuplone o podatek dochodowy od osób fizycznych (628.000 zł), zaś przy założeniu, że resztę pracownik wydawał w całości na towary i usługi oraz że przeciętnie w cenach towarów i usług 40% stanowią rozmaite podatki (obrotowy, który wtedy jeszcze istniał, wkrótce zastąpiony przez VAT, ale także akcyza i ew. inne podatki), podatki ukryte w cenach stanowiły kolejne 1.148.000 zł, tak więc łącznie państwo zabierało 3.456.000 zł czyli 0,667... (inaczej: ok. 66,7%) tzn. DWIE TRZECIE spośród 5.180.000 zł, wydatkowanych przez zakład pracy na wypłatę dla tego pracownika. Teraz nie ma podatku obrotowego, w 1993 r. zastąpił go podatek od wartości dodanej, tzw. VAT. Reformy z kadencji premiera Buzka zmieniły także sposób płacenia składek emerytalnych i tych przeznaczonych na bezpłatne lecznictwo. Jednak nie ma powodu przypuszczać, aby od tego czasu sytuacja uległa jakiejś znacznej zmianie (zwłaszcza ― na lepsze!).
Dziurawienie portfeli
Różni autorzy wskazują, że naprawdę jest jeszcze trochę
gorzej: "Dobrą orientację w sytuacji kraju daje nam stopa redystrybucji, czyli
to, jaka część dochodu narodowego zamiast w rękach obywateli znajduje się pod
zarządem państwa. W USA jest to dziś ok. 20 proc., w krajach UE ok. 40 proc., w
Szwecji ― 70 proc. W Polsce państwo konfiskuje obecnie około 80 proc.
dochodów obywateli (wg danych oficjalnych, nie obejmujących
tzw. szarej strefy). [...] Tu właśnie [...] leży klucz
niesłychanego sukcesu azjatyckich tygrysów: przy daniu obywatelom pełnej
swobody działalności gospodarczej [...] zredukowały
one stopę redystrybucji poniżej 10 proc."
(Rafał Aleksander Ziemkiewicz, "Złudzenia, mrzonki, utopie...", "Gazeta Polska" z
15 września 1994 r., str. 11). Ziemkiewicz nie przedstawił wyliczenia. Jak
wiadomo, w 1993 r. podatek obrotowy został zastąpiony podatkiem od wartości
dodanej (VAT). Czyżby to przyczyniło się do wzrostu
stopy redystrybucji z dwóch trzecich do czterech piątych?
Wygląda na to, że około poziomu czterech piątych owa stopa
redystrybucji ustabilizowała się ― oto wiadomość znacznie nowsza: "Kiedy
bowiem podliczyć to wszystko, co państwo ludziom zabiera pod przymusem w
podatkach i przymusowych ubezpieczeniach, to wychodzi ponad 80% dochodu rodziny
pracowników najemnych. [...] wyobraźmy sobie, że
państwo nie zabiera więcej, niż 20% dochodu. Ot, tyle, żeby sfinansować wydatki
wojskowe, koszty bezpieczeństwa wewnętrznego, wymiaru sprawiedliwości, polityki
zagranicznej i niewielką administrację. Gdyby więc do
naszej dyspozycji zostawało nam nie 17% ― jak dzisiaj ― ale 80%
naszych dochodów, to z całą pewnością stać by nas było na zapłacenie za
szpital." (Stanisław Michalkiewicz, "Traktat o szczepionkach", komentarz wygłoszony w Radiu Maryja w dniu 24 maja 2007; <http://www.michalkiewicz.pl/rdm_2007-05-24.php>).
List Patryka Godowskiego nawiązuje nie tylko do okładki. Oto bowiem czytamy: "[...] podatek płacony przez
każdego z nas z tytułu samej pracy (a nie jej owoców) wynosi 80 proc. Tego, co
dzięki niej wytworzymy." (Dariusz Kos, "Obraz
rabunku obywateli", "Najwyższy
Czas!" z 23 czerwca 2007 r., str. III). Czyli tak, jak sugerowali
Rafał Ziemkiewicz i Stanisław Michalkiewicz. Toteż
"DZIEŃ PODATNIKA" W RZECZYWISTOŚCI POWINIEN WYPADAĆ
GDZIEŚ W PAŹDZIERNIKU, A NIE OKOŁO POŁOWY ROKU!
Wtedy bowiem upływają cztery piąte roku. Nawet, gdyby trafne było wyliczenie Macieja Wnuka, opiewające na dwie trzecie, a nie na cztery piąte naszych zarobków, to ów "dzień wolności podatkowej" pokrywałby się dość dokładnie ze świętem "Solidarności", przypadającym 31 sierpnia (czyli w rocznicę podpisania porozumienia gdańskiego z 1980 roku). Co prawda, Dariusz Kos podaje wyliczenia dla lat 2006, 2007 i 2008 (z wynikami odpowiednio 44%, 42% i 40%), ale uwzględnia tylko takie daniny jak składkę na ZUS (płacone przez pracownika, zarabiającego brutto 3000 zł miesięcznie, i przez zakład pracy), podatek od dochodów osób fizycznych) i składkę na NFZ, ale bez tego, co potem państwo zabiera temu pracownikowi w trakcie dokonywania przezeń zakupów (podatki pośrednie, zawarte w cenach nabywanych towarów i usług). Przykładowo dla roku 2007 Dariusz Kos przedstawia to tak: gdy zakład pracy wypłaca pracownikowi "3000 zł. brutto", to oprócz tego na rzecz tego pracownika uiszcza składkę ZUS-owską w wysokości 618 zł (czyli łącznie zakład pracy wydaje 3618 zł. miesięcznie – zatem ta kwota powinna być kwalifikowana jako "brutto"!), lecz zanim pieniądze trafią do pracownika, następują potrącenia: 471 zł. na ZUS (oprócz owych 618 zł. – żeby było bardziej zawile: razem 1089 zł. w dwóch porcjach), oraz 444 zł. łącznie na NFZ i na rzecz Skarbu Państwa (podatek od dochodów osób fizycznych czyli ten, którego dotyczy PIT), tak więc "na rękę" pracownik dostaje 2085 złotych.
Wyzysk socjalistyczny
Znaczna część zapłaty za pracę jest nam zabierana w postaci
podatków. A jak to wygląda od drugiej strony, kiedy wytwory naszej pracy są
sprzedawane? Wiedząc o tym, co powyżej napisano, nie warto spodziewać się
optymistycznych rozpoznań. Pod koniec istnienia tzw. Polski Ludowej red. Jacek Maziarski ubolewał nad niską wartością płac realnych w
naszym kraju: "U nas praca była i jest tania; jej udział w kosztach
wytwarzania jest trzy-cztery razy niższy niż w innych państwach o podobnym
zaawansowaniu cywilizacyjnym. Co gorsza, praca w Polsce nadal tanieje. W 1980 r. płace stanowiły 10,8% globalnych kosztów
produkcji w przemyśle, w pięć lat później już tylko 9,5%." (Jacek Maziarski, "Tania
praca", "ŁAD", z 31 stycznia 1988 r., str. 16) Niedługo później tenże
autor dopowiedział: "[...] można się dowiedzieć, że
udział płac w kosztach wytwarzania w Polsce wciąż się obniża i obecnie
kształtuje się już na poziomie 9 procent. [...] w
krajach, gdzie nie ma kryzysu, nawet i 30-procentowy udział prac nikogo nie
zaskakuje, a i w przedwojennej Polsce (strach wspominać te lata okrutnego
wyzysku!) płace stanowiły ok. 20 proc. kosztów
wytwarzania." (Jacek Maziarski, "Polnische Wirtschaft",
"ŁAD"
z 14 maja 1989 r., str. 16). Podobny szacunek
przedstawił w tym czasie Andrzej Gwiazda: "[...] ponad interesem
społeczeństwa, które utrzymuje się w 95% z pracy najemnej[,] stawia się interes
gospodarki. [...] w krajach współczesnego kapitalizmu,
[...] pracownik otrzymuje w formie pensji 30-60%
wartości wykonywanej pracy [...] zupełnie inaczej
wygląda to w krajach »real-socjalizmu«, gdzie pracownik otrzymuje 3,5-11% wartości
wykonanej pracy." (Andrzej Gwiazda, "Jak
wrócić do normalności w gospodarce",
"Poza
Układem" z maja-czerwca 1989 r., str.
3.) Rozpoczęcie transformacji ustrojowej
nie przyniosło tu zmiany na lepsze: "Absurdem jest, że podatki i stałe obciążenia
stanowią 80 proc. ceny produktu. W Europie robocizna stanowi 30-40 proc. ceny
produktu, u nas ― 3 proc., czyli tyle samo co za
komuny." (Andrzej Gwiazda, "Tylko
bunt społeczny może zmienić Polskę",
wywiad nieautoryzowany w "Gazecie Gdańskiej" z 5-7 czerwca 1992 r., str. 3) Już od jakiegoś czasu
trwała osławiona "transformacja", ale TO się nie zmieniło! I o to chodzi zapewne (autorom transformacji),
aby się nie zmieniło ("wiele się musi zmienić, żeby nic się nie zmieniło" ― słowa
często przytaczane za Tomasso di Lampedusą). Kiedy nastała koalicja rządowa SLD i PSL, zawdzięczająca swoje
powstanie rozczarowaniom Polaków do transformacji
i tęsknotom za PRL, nie zmieniło się nadal: "[...]
w rzekomo dzikim i
nieludzkim kapitaliźmie dziewiętnastowiecznym
przeciętny robotnik otrzymywał do 40 proc. wytworzonej przez siebie
wartości", natomiast "[...]
w obecnych państwach Europy Zachodniej ― ok. 8
proc., a w Polsce poniżej 5 proc."
(Rafał Aleksander Ziemkiewicz, "Złudzenia, mrzonki, utopie...", "Gazeta Polska" z
15 września 1994 r., str. 11). Bo nie miało
się zmienić!
Kilka lat temu w internetowym portalu ASME (AntySocjalistyczne MazowszE) ukazał się felieton, w którym można było przeczytać m. in.: "W Polsce jest obecnie ok. 3.000.000 bezrobotnych, co stanowi 20% Polaków zdolnych do pracy. W gospodarce rynkowej normalnie jest ok. 4% bezrobocia, co w Polsce odpowiada liczbie 600.000 bezrobotnych. Mamy zatem 2.400.000 ludzi, którzy nie znajdują zatrudnienia z winy kolejnych socjalistycznych rządów: a to pobożnych, a to bezbożnych." (Janusz Baczyński, "Bolszewika goń, goń, goń [...]", ASME, dnia 1 sierpnia 2004 r.; <http://www.asme.pl/109139570662879.shtml>). Wielu Polaków pamiętających PRL stykało się często w szkołach a potem w środkach masowego przekazu z informacjami o wielkim bezrobociu Polski tzw. sanacyjnej, tym większym, że wtedy na świecie trwał pamiętny kryzys gospodarczy. Otóż "Mały rocznik statystyczny 1939" na str. 259, odwołując się do wyników spisu ludności z 1931 r. (kiedy kryzys gospodarczy był chyba około swojego szczytu), wykazywał 670 tys. bezrobotnych (w tym 600 tys. "fizycznych" i 70 tys. "umysłowych"), a ówczesna Polska miała mniej więcej tyle mieszkańców ile obecna. Z kolei "Rocznik statystyczny 2006" na str. 250 wykazuje 2,8 mln (zarejestrowanych) bezrobotnych za rok 2005. Porównanie 0,7 mln w roku 1931 do 2,8 mln w roku 2005 jest wymowne! Kiedy w Stanach Zjednoczonych za prezydentury Reagana bezrobocie początkowo nawet wzrosło z prawie 8% do 9,7%, ale potem spadło do 5,3%, a zarazem inflacja zmalała w ciągu owych ośmiu lat z 10,3% do 4,8% (jak o tym przypomniał Tomasz Cukiernik w artykule "Ronald Reagan ― raport..." z "Opcji na Prawo" z lutego 2004 roku, str. 58/59; <http://www.opcja.pop.pl/?id_artykul=2222>), to na świecie ten fakt uchodził za znaczny sukces. Gdyby więc w Polsce od roku 2004 bezrobocie zaczęło maleć, aż osiągnęłoby ów legendarny poziom z lat trzydziestych, również byłoby to sukcesem podobnie znacznym ― wbrew propagandowym tezom z czasów PRL, utrwalonym w pamięci wielu Polaków, a przedstawiającym Polskę międzywojenną w raczej niekorzystnym świetle.
Administracja matką bezrobocia
Jak sukces amerykański został osiągnięty? Ogólnie mówiąc,
obniżeniem podatków: podatku dochodowego od osób fizycznych, podatku od zysków
korporacji, podatku od spadków i darowizn. W Polsce podczas kilkunastu lat
"transformacji ustrojowej" takie próby czyniono, owszem, ale nieśmiało i z
przerwami. Wskaźniki podane przez Dariusza Kosa (44%, 42% i 40%) również zdają
się na to wskazywać. Cytowany tu artykuł Dariusza Kosa wskazuje na względnie
niskie obciążenie podatkowe za czasów premiera Buzka i w roku 2007, za to
najwyższe ― w latach 1994-96 czyli podczas pierwszej kadencji rządów
koalicji SLD i
PSL, dwóch stronnictw,
które są spadkobiercami dwóch spośród ugrupowań, będących legalnymi w PRL (tj. PZPR i ZSL). Przy okazji widać, że
"socjaliści pobożni"
(tj., ci o rodowodzie "solidarnościowym", np.
AWS) są pod
względem drenażu podatkowego jednak troszkę bardziej powściągliwi od "socjalistów bezbożnych"
(czyli od tych o rodowodzie PRL-owskim, np. SLD). Różnica jest
dostrzegalna, chociaż nie oszołamia, a przede wszystkim jedni i drudzy socjaliści są i tak o
wiele za mało powściągliwi...
Przed wojną Polska miała Prezydenta, Senat i Sejm ―
teraz ma również. Wtedy jednak liczba osób etatowo zatrudnionych w obsługiwaniu
tych organów władzy była zdecydowanie mniejsza niż teraz. Na niższych
szczeblach, aż do starostw powiatowych i zarządów gmin, porównanie Polski
międzywojennej i obecnej wypada bardzo podobnie. Aby nie uniknąć gołosłowności,
sięgnijmy znowu do (tych samych co powyżej) roczników
statystycznych, by zmierzyć liczebność administracji publicznej w Polsce.
Przedwojenny rocznik na str. 356 podaje 67 tysięcy etatów (ta liczba obejmuje
także etaty nauczycielskie!) dla roku 1931/32, ów
niedawny rocznik – prawie 368 tys. stanowisk pracy (i to bez nauczycieli!).
Dźwiganie tego ciężaru musi odbijać się na gospodarce poprzez drenaż podatkowy,
który sprawia, że część ludzi nie znajduje zatrudnienia, a zarobki tych, którzy
są zatrudnieni, mają mniejszą siłę nabywczą, niż ta, jaką miałyby w przypadku
zmniejszenia owego drenażu. Pięć i pół raza więcej
urzędników, czterokroć więcej bezrobotnych! Wzrost
bezrobocia goni za wzrostem administracji!! Czy jednak teraz, na początku
XXI wieku, w dobie techniki zaawansowanej o wiele bardziej niż siedemdziesiąt
lat wcześniej (wspomnijmy tylko światłowody, komputery, podpis elektroniczny,
telefonię komórkową...) państwo dla pełnienia swych
funkcji potrzebuje aż tyle ludzi zatrudniać na koszt ogółu społeczeństwa?
Być może część odpowiedzi kryje się na półkach z "Dziennikami
Ustaw". Półki, obejmujące roczniki z
lat Polski Niepodległej, a także te z lat Polski
Ludowej, są dosyć podobne: zwykle jeden rocznik
mieści się w jednym tomie, czasem (dość rzadko) w dwóch. Grubość tych tomów
jest różna, ale na ogół to są jednak pojedyncze tomy. Kiedy jednak nastała
Polska Transformowana, ilość aktów prawnych zaczęła wzrastać lawinowo.
Obecnie na półce mieści się jeden rocznik w kilkunastu tomach,
podczas gdy dawniej taka półka wystarczała (przynajmniej) na kilkanaście
roczników. Dla przykładu: rocznik 1989 liczył 1186 stronic, ale rocznik 2001
zawierał już 13.132 stronice (Maciej Madelski, "Stachanowcy z Wiejskiej", "Najwyższy Czas!" z 2 lutego 2002 r.,
str. VI) i postęp bynajmniej nie zakończył się na 2001 roku, trwa nieprzerwanie
nadal! Nie dziwota, że aparat władzy wykonawczej, mający to tak obszerne prawo
wprowadzać w życie, potrzebuje licznej i coraz liczniejszej armii urzędników,
wąsko wyspecjalizowanych w rozmaitych dziedzinach życia publicznego.
I tu wreszcie pora postawić pytanie: PO CO TO WSZYSTKO? I po co było hasło "tanie państwo", skoro gołym okiem laika widać, że TAKIE PAŃSTWO NIE MOŻE BYĆ TANIE? Najwidoczniej tanie państwo już było ― za prezydentów Wojciechowskiego i Mościckiego, chociaż również wtedy nie brakowało takich, którzy (jak np. odważny krytyk dyktatury sanacyjnej, prawnik i ekonomista z Uniwersytetu Jagiellońskiego, prof. Adam Heydel w książce "Etatyzm w Polsce", nakładem Towarzystwa Ekonomicznego, Kraków 1932 r.; por. bardzo podobny tekst Heyd'la: "Etatyzm po polsku", <http://mises.pl/pliki/upload/heydel-etatyzm.pdf> albo <http://prawo.uni.wroc.pl/~kwasnicki/EkonLit5/heydel-etatyzm.pdf>) narzekali na to, że państwo polskie jest zbyt etatystyczne, za wiele kosztuje, przez co przyczynia się do tego, że gospodarka i w ślad za tym poziom zamożności obywateli pozostawiają jeszcze niemało do życzenia. Dopóki jednak nie będziemy mieli nad sobą takiej władzy, która odważy się amputować część siebie ― TAK, to właśnie miałem na myśli: ODWAŻY SIĘ AMPUTOWAĆ CZĘŚĆ SIEBIE! ― dopóty marzenia o "tanim państwie" i o wzroście dobrobytu przeciętnego Polaka pozostaną tylko marzeniami.
Toruń, 10 lipca 2007 r.