Konrad Turzyński

 

Prezydent, premier a "wojna religijna"

 

 

 

 

<http://radio.com.pl/spoleczenstwo/wlasnymzdaniem.aspx?iid=254>

 

 

 

 

Pan prezydent Lecha Kaczyński wypowiadając się na temat stosunku Polski do Deklaracji Berlińskiej powiedział między innymi: "Chcielibyśmy zdecydowanie, żeby to, że europejska cywilizacja ma chrześcijańskie korzenie, zostało stwierdzone. Nasi francuscy przyjaciele absolutnie się na to nie zgadzają" oraz dodał, że taka postawa Francji "bardzo go dziwi". (Gwoli ścisłości: stwierdzenie, o które upomina się polski prezydent, jest czymś po prostu prawdziwym zdaniem opisowym, nie ma sensu tego umieszczać w uroczystych dokumentach, tak jak nie ma sensu wpisywać tam, że Budapeszt leży nad Dunajem; istotne byłoby raczej zdanie normatywne, np.: "chcemy, aby wartości cenne dla chrześcijaństwa nadal były cennymi dla Europejczyków i dla unijnych instytucji".) Wypowiedź polskiego prezydenta nie jest tak stanowcza, jak pamiętne słowa innego polskiego polityka "Nicea albo śmierć", niemniej jednak wskazują przynajmniej na jakieś ukierunkowanie. Dyskusja o tym, czy w Deklaracji Berlińskiej albo w przyszłym Traktacie Konstytucyjnym UE znajdzie się jakaś wzmianka o roli religii chrześcijańskiej w dziejach Europy, przypomina dyskusje nad tzw. "invocatio Dei" w związku z projektami konstytucji polskiej kilka(naście) lat temu. Jak wiadomo, nie tylko podczas obrad Zgromadzenia Narodowego w 1997 r., ale także w środkach społecznego przekazu około tamtego czasu, obecności "invocatio Dei" w preambule konstytucji, a także pewnym innym kwestiom o znaczeniu symbolicznym, poświęcono – ośmielę się powiedzieć – nieproporcjonalnie wiele miejsca, tymczasem pewne inne zapisy poddawano dyskusji w tak niewielkim stopniu (lub nie poddawano w ogóle), że niestety nawet w pamięć nie zapadły.

 

Obaj nasi przywódcy, bliźniacy Kaczyńscy, są z wykształcenia prawnikami. Pan premier Jarosław Kaczyński jest doktorem prawa, pan prezydent Lech Kaczyński jest profesorem prawa. Dzięki temu lepiej niż miliony naszych rodaków (którzy tak jak niżej podpisany prawnikami nie są) pan prezydent i pan premier rozumieją to, że w aktach prawnych, zwłaszcza w tych bardziej uroczystych, jak na przykład konstytucje, oprócz zapisów typowo prawniczych zdarzają się również takie, które naprawdę są raczej ozdobnikami aniżeli czymkolwiek innym. Szczególną skłonność ku takim artykułom przejawiają konstytucje bardzo ideologiczne, tak było na przykład w Konstytucji PRL. Ale nie tylko – również w Konstytucji RP sprzed 10 lat można takie zapisy znaleźć. Jednym z nich jest: art. 30 tej ustawy: "Przyrodzona i niezbywalna godność człowieka stanowi źródło wolności i praw człowieka i obywatela. Jest ona nienaruszalna a jej poszanowanie i ochrona jest obowiązkiem władz publicznych.".  Pan premier oznajmił, ze PiS jest za zmianą tego artykułu polegającą na dodaniu trzech słów, co skutkowałoby następująco: "Przyrodzona i niezbywalna godność człowieka od chwili poczęcia stanowi źródło wolności i praw człowieka i obywatela. Jest ona nienaruszalna a jej poszanowanie i ochrona jest obowiązkiem władz publicznych." (słowa, mające zostać dodane, zostały tu podkreślone). Moim zdaniem z takiej zmiany niewiele wynika, bowiem "godność" oraz jej "nienaruszalność", "poszanowanie" i "ochrona" to jest coś, co można sobie wyobrazić również w wypadku państwa dopuszczającego stosowanie kary śmierci – nawet bowiem jej wykonywanie może przebiegać różnie, z większym i mniejszym poszanowaniem godności skazańca; jak wiadomo, w niektórych państwach traktuje się takich ludzi jako przedmioty okrutnych eksperymentów naukowych, upokarza się ich poprzez publiczne egzekucje, pozbawia się ich możliwości skorzystania z przedśmiertnej posługi religijnej, lub zwyczajnie dokłada się im cierpień fizycznych albo psychicznych ot tak, dla wyładowania nienawiści osób asystujących przy straceniu.  Cóż więc owa zapisana w art. 30 "ochrona" ma wspólnego z poszanowaniem życia, nawet gdyby dopisano w owym artykule również słowa: "aż do naturalnej śmierci"? Cóż ona ma wspólnego z legalnością albo nielegalnością sztucznych poronień? Być może jakiś pro-aborcyjny kazuista wynajdzie argumentację, że aborcja zalegalizowana, ale pod warunkiem dokonania jej po uprzednim całkowitym znieczuleniu nie tylko matki, ale także dziecka, znajdującego się w macicy, już spełnia[łaby] klauzulę "poszanowania" i "ochrony" "nienaruszalnej godności" człowieka ze strony władz publicznych? Sugerowanie, że zmiana przepisu mówiącego o godności ma znaczenie dla zakresu ochrony życia, to rzeczywiście mało poważne wytwarzanie "szumu informacyjnego"...  

 

Przy tej samej okazji pan premier Jarosław Kaczyński wyraził swoją opinię o postulacie zmiany art. 38 tejże konstytucji, który obecnie ma brzmienie: "Rzeczpospolita Polska zapewnia każdemu człowiekowi prawną ochronę życia.", zaś po postulowanej zmianie brzmiałby następująco: "Rzeczpospolita Polska zapewnia każdemu człowiekowi prawną ochronę życia od momentu poczęcia aż do naturalnej śmierci." (słowa, mające zostać dodane, zostały tu również podkreślone). Ten zapis był krytykowany już wtedy, gdy obecnie działająca konstytucja była dopiero projektem, krytykowano go właśnie za brak owej klauzuli "od momentu poczęcia aż do naturalnej śmierci". Moim skromnym zdaniem owa krytyka jest NIESŁUSZNA. W tym zakresie zgadzam się nie tylko z panem premierem Jarosławem Kaczyńskim, ale także z panią prezydentową Marią Kaczyńską, której wypowiedź wywołała tyle niepotrzebnych emocji. Zapis art. 38 w dotychczasowym brzmieniu jest bardzo mocną ochroną życia ludzkiego, w każdym razie przeciwnicy legalności aborcji i eutanazji (a także przeciwnicy kary śmierci!) nie mają powodów, aby chcieć ten artykuł poprawiać!  To właśnie każdy, kto chciałby ustanowić w prawie polskim wyjątek od owej prawnej ochrony prawa do życia musiałby udowodnić najpierw, że dana kategoria człekokształtnych osobników to naprawdę NIE są ludzie! Że na przykład dzieci poczęte przed osiągnięciem określonej bariery wieku (liczonego od poczęcia) albo poczęte wskutek zgwałcenia matki, albo obciążone jakimiś poważnymi wadami rozwojowymi lub chorobami dziedzicznymi NIE są ludźmi (to dla zwolenników legalnej aborcji). Że na przykład osobnik nieuleczalnie chory NIE jest człowiekiem (to dla zwolenników legalnej eutanazji). Że uznany za winnego takich to a takich poważnych zbrodni NIE jest człowiekiem (to dla zwolenników przywrócenia kary śmierci).

 

Jak wiadomo, w sprawie stosunku do sztucznych poronień wyodrębnia się dwa obozy, zwane  Pro Life (= "Za Życiem" = przeciwnicy legalności "przerywania ciąży") oraz Pro Choice (= "Za Wyborem" = zwolennicy legalności "przerywania ciąży"). Zaliczam siebie do tych pierwszych, ale widzę, że niektórzy harcownicy obozu Pro Life, domagając się owej zmiany art. 38 konstytucji – bezwiednie, albo może świadomie, lecz skrycie? – sprzyjają punktowi widzenia obozu Pro Choice. Mam na myśli to, że uznają, iż taki nasciturus (= mający się urodzić) człowiekiem nie jest i jego życie podlega ochronie na równi z życiem już urodzonego człowieka tylko i dopiero pod warunkiem, że prawo rozciągnie na nasciturusy tę ochronę. Jest to punkt widzenia "kapitulancki", bowiem daje się sprowadzić do tezy, że bycie człowiekiem jest stopniowalne, że daje się relatywizować.

 

Niemniej jednak uważam, że zapis, regulujący legalność i nielegalność sztucznych poronień, NIE jest "zadowalającym kompromisem" o ile w ogóle godzi się stosować tu pojecie kompromisu! pomiędzy obozami Pro Life i Pro Choice. Moim zdaniem dziecko poczęte wskutek zgwałcenia powinno być chronione przed zabiciem w łonie matki NA RÓWNI z dzieckiem poczętym przez kobietę, znajdującą się np. w dotkliwym niedostatku materialnym (obecnie pierwsze nie jest, chociaż drugie jest chronione przez prawo w Polsce). Słowa pana premiera Kaczyńskiego "Nie można zmusić do rodzenia kobiety zgwałconej" mają znaczenie takie oto, że państwo być może ustali, schwyta i ukarze więzieniem gwałciciela, ale jego dziecko może być w majestacie prawa ukarane śmiercią za zbrodnię swojego ojca, na mocy osobistej decyzji swojej matki. Trudno z tym się zgadzać, nawet nie będąc prawnikiem. Zabijanie takiego dziecka jest równie niesprawiedliwe jak zabijanie posłańców tylko za to, że dostarczyli niepomyślne wiadomości.

 

Nawet gdyby konstytucja nie chroniła życia dzieci nienarodzonych (a chroni – w tym również chroni życie dzieci, poczętych wskutek gwałtu) to Polska jako strona umowy międzynarodowej z 4 listopada 1950 r. znanej teraz pod nazwą "Konwencja o ochronie praw człowieka i podstawowych wolności"  zawiera (w swoim obecnym brzmieniu) art. 2, który stanowi, co następuje: "1. Prawo każdego człowieka do życia jest chronione przez ustawę. Nikt nie może być umyślnie pozbawiony życia, wyjąwszy przypadki wykonania wyroku sądowego, skazującego za przestępstwo, za które ustawa przewiduje taką karę. 2. Pozbawienie życia nie będzie uznane za sprzeczne z tym artykułem, jeżeli nastąpi w wyniku bezwzględnie koniecznego użycia siły: a)  w obronie jakiejkolwiek osoby przed bezprawną przemocą; b)  w celu wykonania zgodnego z prawem zatrzymania lub uniemożliwienia ucieczki osobie pozbawionej wolności zgodnie z prawem, c)  w działaniach podjętych zgodnie z prawem w celu stłumienia zamieszek lub powstania.". W sumie widać CZTERY wyjątki od ochrony prawnej (jeden w ustępie pierwszym i trzy w punktach ustępu drugiego), przy czym ŻADEN z tych wyjątków nie daje się zinterpretować jako furtka do uchwalenia ustawy dopuszczającej sztuczne poronienia. Gdyby harcownik obozu Pro Choice chciał przekonywać, że obecne brzmienie art. 38 Konstytucji RP dopuszcza  zabijanie dziecka, poczętego z gwałtu albo poczętego przez kobietę żyjącą w nędzy, to musiałby dowodzić, że takie dziecko nie jest człowiekiem. Gdyby zaś chciał wykorzystać do tego celu art. 2 wspomnianej konwencji, to musiałby dowodzić, że np. takie dziecko jest sprawcą bezprawnej przemocy, albo że ono może zostać skazane na  śmierć za przestępstwo. Nie wiem, która droga dla owego harcownika byłaby bardziej absurdalna, ale to na szczęście nie jest moje zmartwienie...

 

Niedawny wyrok wydany za granicą przeciwko Rzeczypospolitej Polskiej z powództwa obywatelki polskiej, pani Alicji Tysiąc, pokazuje, że jednak tacy harcownicy istnieją. Powołują się na wyżej wspomnianą "Konwencję o ochronie praw człowieka i podstawowych wolności". Nie wysilają się co prawda, aby dowieść, że nienarodzone dziecko jest sprawcą bezprawnej napaści na matkę albo że nie jest istota ludzką, ale... najzwyczajniej udają, że owa konwencja nie zawiera artykułu drugiego. I już. W takiej sytuacji nawet najjaskrawsze zapisy w konstytucji lub gdziekolwiek indziej  chroniące życie ludzkie "od poczęcia do naturalnej śmierci" byłyby bezużyteczne. Harcownicy poradzą sobie z nimi, jeśli tylko zechcą. 

 

Nie daje mi spokoju myśl, że być może wśród nielicznych, niezbyt łatwych do zauważenia, rozbieżności w poglądach pomiędzy braćmi Kaczyńskimi jest stosunek do "wojny religijnej". Pan prezydent Lech Kaczyński co prawda nie zapowiedział gotowości do starania się za wszelką cenę o zapis na temat chrześcijańskiego rodowodu Europy w Deklaracji Berlińskiej, ale przynajmniej dał do zrozumienia, że wolałby, aby taki zapis tam się pojawił. Pan premier Jarosław Kaczyński z kolei dał do zrozumienia, ze "wojny religijnej" nie chce, skoro dystansując się od prób zmiany obecnej ustawy antyaborcyjnej powiedział: "w żadnym razie nie zgadzamy się na nową wojnę religijną w Polsce". Nie wykluczam, że jego pragmatyczna argumentacja jest słuszna: opowiadając się po stronie Pro Choice można domagać się ochrony życia dalej idącej, niż ta, która jest obecnie, ale przyczynić się do tego, że w rezultacie owa ochrona zmieni się z obecnej w mniej daleko idącą (podobnie argumentował przeciwko pomysłom min. Romana Giertycha co do przenoszenia pewnych spraw na forum Unii Europejskiej).

 

Jednak znowu nie sposób mi zgodzić się z inną częścią wypowiedzi premiera, właśnie z użyciem nazwy "wojna religijna". Jeśli bowiem spór o legalność sztucznych poronień jest "wojną religijną" (bo jedna ze stron odwołuje się często do religijnego przykazania "Nie zabijaj"), to tak samo "wojną religijną" byłby spór na przykład o karalność składania fałszywych zeznań (tu zwolennicy karalności mogliby odwoływać się do religijnego przykazania "Nie mów fałszywego świadectwa przeciwko bliźniemu twemu", a jej przeciwnicy jak zwykle upominać się o "neutralność światopoglądową" państwa). "Wojna religijna" w prawdziwym znaczeniu tej nazwy! to byłaby na przykład walka o narzucenie niekatolikom obowiązku wstrzemięźliwości od potraw mięsnych w piątki, albo "gojom" zakazu przekraczania "drogi szabatowej" w soboty, albo wreszcie "giaurom" zakazu spożywania alkoholu (zaś ich kobietom także – zakazu publicznego odsłaniania twarzy), albo wreszcie walka o narzucenie zakazu przetaczania krwi wszystkim, którzy nie są Świadkami Jehowy. To właśnie obóz Pro Choice przez wiele lat (zwłaszcza w USA) wmawiał ludziom, że sprzeciw wobec legalności sztucznych poronień, ta jakiś partykularyzm katolicki, że nie można godzić się na to, aby jeden spośród licznych legalnych kościołów narzucał swoją wizję dobra i zła wyznawcom innych religii. (Już samo zacieśnienie tego do katolików jest insynuowaniem, że reszta chrześcijan, a także wyznawcy mozaizmu oraz islamu nie czują się adresatami przykazania "nie zabijaj"...) Gdyby jednak konsekwentnie rugować z prawa państwowego wszelkie zakazy obwarowane karami tylko dlatego, że stanowią narzucanie religijnie motywowanego systemu wartości, to trzeba by usunąć nie tylko zakaz aborcji, ale także zakaz zabijania ludzi już urodzonych! I oczywiście wszystkie inne zakazy, które są przełożeniem Dekalogu na język ustaw. Cóż by pozostało? Chyba tylko zakaz uchylania się od płacenia podatków i zakaz szpiegostwa, które z Dekalogu byłoby co najmniej bardzo trudno wydedukować, ale które jednak dla istnienia państwa (jakiegokolwiek) byłyby bardzo pożyteczne (chociaż zniesienie zakazu fałszywych zeznań pewnie i tak wydatnie przyspieszyłoby samozagładę takiego państwa...). 

 

Cóż jednak Europie i Polsce po pozorach i po zabieganiu o nie? Choćby nawet przyszły Traktat Konstytucyjny UE (wbrew wszystkim niechrześcijanom w Unii!) zaczynał się od słów: "W imię Boga Wszechmogącego w Trójcy Świętej Jedynego!" (jak najstarsza w Europie konstytucja – nasza trzeciomajowa!), a Deklaracja Berlińska od słów: "Nie będzie pochwalony Jezus Chrystus i Maryja zawsze Dziewica!" (zwyczajowa formuła pozdrowienia miedzy redemptorystami). Wszakże pomimo, iż "Konwencja o ochronie praw człowieka i podstawowych wolności"  nie przewiduje swobody dla tzw. "przerywania ciąży", legalnie można to uczynić w większości krajów Unii. Skoro tak dobitny zakaz prawny, zawarty w owej umowie międzynarodowej, jest tak powszechnie IGNOROWANY na naszym kontynencie, to ewentualny zapis "od poczęcia do naturalnej śmierci" również nie powstrzymałby obozu Pro Choice przed legalizacją "aborcji na życzenie", gdyby tylko ten obóz ponownie uchwycił ster władzy prawodawczej w Polsce. Czy warto wobec tego prowadzić intensywne starania (i polemiki) w celu praktycznie nic nie znaczącej zmiany art. 30 i 38 konstytucji RP (albo nawet tylko pierwszego z nich), skoro i tak wszystko pozostaje po staremu, jak w owym słynnym zdaniu z książki "Lampart" Tomasza di Lampedusy?

 

Toruń, 6 kwietnia 2007 r.