Konrad
Turzyński
Samoobrona humoris causa?
<http://www.polskieradio.pl/krajiswiat/archiwum/WlasnymZdaniem/art.aspx?aid=234&s=WlasnymZdaniem>
<http://swkatowice.mojeforum.net/viewtopic.php?t=884>
Niedawno wicepremier zarzucił wicepremierowi to, że się wtrąca. Dokładniej ― to wicepremier Gilowska wtrąca się do rolnictwa, zdaniem
wicepremiera Leppera. (Mogłoby jednak zdarzyć się odwrotnie, tj. to pani
wicepremier powiedziałaby o panu wicepremierze, że mianowicie on wtrąca się
― do finansów. Każdy kij ma bowiem dwa końce.) Pan Lepper jako poseł w
poprzedniej kadencji zasłynął różnymi niewyszukanymi epitetami, którymi
obdarzył ówczesnego ministra spraw zagranicznych i ówczesnego prezydenta
Polski. W porównaniu do tych mało parlamentarnych wypowiedzi ówczesnego
parlamentarzysty niedawne słowa doktora honoris
causa Andrzeja Leppera o prof. dr. hab. Zycie Gilowskiej zdają się
świadczyć o tym, że ― jak wolno uprzejmie zakładać ― ów polityk
bierze wzgląd i na przynależność adwersarza do płci pięknej, i na przynależność
obojga do prezydium (tego samego) rządu.
O właśnie... Jak długo to będzie jeszcze ten sam rząd? Wicepremier
Lepper, jak słychać, uzyskał to, czego się domagał: skierowanie części
pieniędzy z budżetu państwa na finansowanie skupu wieprzowiny. Niedawno
przedtem podobnie skutecznym okazał się wicepremier Giertych ― w sprawie
podwyżek płac dla nauczycieli. (Na plus p. Romana Giertycha można zaliczyć w
każdym razie to, że swój nacisk wywarł już na etapie kształtowania ustawy
budżetowej, a nie dopiero potem.) To oczywiście bardzo ładnie, gdy ministrowie
okazują, jak bardzo leży im na sercach los tych, którzy ich opiece niejako
podlegają. Zważmy jednak, że nie każdy minister może być aż wicepremierem,
ba... nie każdy z nich musi być na przykład... doktorem. A tak naprawdę chodzi
o to, że nie każdy minister jest przywódcą stronnictwa, wchodzącego w skład
koalicji rządowej. Cóż by to zresztą było, gdyby ilość stronnictw koalicyjnych
dorównywała ilości stanowisk ministerialnych?! (Zwłaszcza, że czasami ilość
ministerstw rośnie ― jak to niedawno widzieliśmy ― wraz ze wzrostem
liczby koalicjantów, więc próba jej doścignięcia przypominałaby gonitwę za
horyzontem...)
Gdyby wszak przywódcy głównego
stronnictwa koalicyjnego byli zwolennikami brytyjskiego (tzw.
"westminsterskiego") systemu wyborczego, to prawdopodobnie dzisiaj
rząd nie byłby targany naciskami tego rodzaju, co wyżej opisane, których najświeższy przykład doktor h.c. Andrzej
Lepper malowniczo wyraził słowami: "Albo
46 posłów, albo zero posłów". Jednak Prawo i Sprawiedliwość, a
wcześniej Porozumienie Centrum, ilekroć miewały okazję poprzeć w parlamencie
zmianę ordynacji wyborczej z kolejnej niby-proporcjonalnej na
większościową, nie czyniły tego (co zresztą współ-przyczyniło się m. in. do
niewejścia kandydatów PC w skład Sejmu, wybranego w 1993 roku). W krajach, w których posłowie są wybierani
w jednomandatowych okręgach wyborczych (JOW), potrzeba montowania koalicji dla
uzyskania trwałych większości parlamentarnych, wspierających rządy, nie zdarza
się nigdy, albo przynajmniej ― prawie nigdy. Sytuacja sprzed kilku
dni jest kolejną nauczką dla tych, którzy wobec JOW okazują nieufność z
wytrwałością kilkunastoletnią, tj. godną prawdziwego podziwu... Gdy bowiem do
czegoś są przekonani, to nie powstrzymałby ich nawet argument, że tego czegoś
nie sposób uchwalić bez zmiany konstytucji. Innymi słowy ― "chcieć
to móc".
Wróćmy jednak jeszcze do kwestii żądań wobec budżetu państwa. Wyobraźmy
sobie zatem, że na przykład osoby żyjące z nauczania młodzieży przyjrzą się
uważniej swojej sytuacji zawodowej i dostrzegą bliższą (niż mogłoby się
wydawać) analogię z położeniem osób utrzymujących się z rolnictwa. Otóż
nauczyciel w szkole (publicznej albo prywatnej ― mniejsza o to)
przypomina trochę członka Rolniczej
Spółdzielni Produkcyjnej albo może raczej
― robotnika rolnego, zatrudnionego w Państwowym
Gospodarstwie Rolnym. Wśród dzisiejszych
nauczycieli nie każdy z autopsji wie, co to były
RSP i PGR, ale zapewne wie o nich z
opowiadań tych, którzy pamiętają tzw. Polskę
Ludową. Któż zatem jest odpowiednikiem rolnika
indywidualnego wśród tych, którzy nauczają młodzież? Ano, są to korepetytorzy.
Niektórzy z nich żyją z tego, nawet może legalnie, tzn. zgłaszają do
opodatkowania swoje dochody, osiągane z udzielania korepetycji. Gdyby tak
korepetytorzy wzięli się na cwany sposób, utworzyli swój związek zawodowy (lub
nawet kilka związków ― wszak mamy pluralizm związkowy!) i wywarli presję
na ministra? Nie myślę o ordynarnych okrzykach o "worze" wrzucanym
"do jeziora" ― te mogłyby okazać się przeciwskuteczne,
przynajmniej w odniesieniu do p. Romana Giertycha. Niemniej jednak można sobie
wyobrazić, że takim lub innym sposobem postulat ustanowienia "minimalnych stawek
gwarantowanych" za korepetycje zostałby przedstawiony, najpierw przez
owe związki zawodowe ― ministrowi edukacji, a potem ― przez tegoż
ministra ― całemu rządowi, w dyskusjach nad treścią projektu ustawy
budżetowej albo nad decyzjami o przeznaczeniu pieniędzy z tzw. rezerwy
budżetowej. Skoro rodzina korepetenta uznałaby, że nie zapłaci więcej niż 25 zł
za godzinę korepetycji (dla korepetytora to by oznaczało tylko ok. 20 zł, jeśli
nie pracuje "na czarno"), a korepetytor miałby prawo do 40 złotych,
to, okazawszy odpowiednie pokwitowania, otrzymywałby dopłatę, jak rolnik
sprzedający wieprzowinę, albo pszenicę.
Rolnikowi może nie podobać się to,
że państwo ma dopłacać do PKP, kolejarzowi niekoniecznie widzi się dotacja dla
rolnika. Obaj myślą racjonalnie: im więcej pieniędzy idzie dla innej grupy
zawodowej, tym mniej ich zostaje dla mojej ― proste. Obaj mogą ewentualnie
być ze sobą solidarni, ale np. w postulacie, że państwo za wiele wydaje na
Instytut Pamięci Narodowej, bowiem tzw. "teczki" najlepiej byłoby
spalić, gdyż dobrobytu od nich nie przybywa, tylko żółci. Trzeba teraz tylko
przemnożyć to proste rozumowanie przez odpowiedni współczynnik, uwzględniający
żale innych grup zawodowych, jak np. górnicy, stoczniowcy, pielęgniarki,
renciści itd., a droga ku narodowemu porozumieniu pojawi się prosta jako ten
szlak na skoczni narciarskiej...
Cała ta niedawna historia z naciskiem Samoobrony, wywieranym na rząd, w którym przecież jako koalicjant
uczestniczy, przywodzi na myśl jeszcze jedno. Nie tak dawno zdarzenia, w
których za główną bohaterkę uchodziła pos. Renata Beger, pokazały, że można
postrzegać Samoobronę jako partię szlachetnych
przedstawicieli ludu, wyczulonych na oszukańcze praktyki zakulisowego
przydzielania stanowisk, a nowa "nocna
zmiana" była wyreżyserowana niemal tak doskonale, jak jej odpowiednik
sprzed czternastu lat. Koalicja została zerwana z towarzyszeniem bardzo
emocjonalnych i solennych okrzyków (o "chamstwie"
i o "reputacji"),
dobiegających od obydwóch Wysokich Skłóconych Stron. Zerwanie okazało się
krótkotrwałe, co zresztą już samo w sobie wygląda tajemniczo... Nie minęło
wiele tygodni, a za sprawą innej bohaterki (tym razem ― p. Anety
Krawczyk) o mało co nie doszło do ponownego zerwania tej koalicji. Tym razem
Samoobrona miała
"robić za" czarny charakter, za partię skupiającą działaczy
niegodnych szacunku, a dokładniej za organizację facetów, nadużywajacych stosunku (zależności) dla stosunku (płciowego), której nie można potraktować inaczej niż
tylko stanowczo i raz na zawsze. Również nie powiodło się, a przynajmniej na
razie na to wygląda. Czy jednak jest w Samoobronie
ktoś, kto zauważa, jak tę partię traktuje się
instrumentalnie? Raz jest "cacy", innym razem jest "bebe",
byleby rozerwać jej koalicję z PiS. Myślę
(i to nie tylko z uprzejmości), że ― niezależnie od ilości tudzież
jakości nagromadzonych w tej partii doktoratów (zwyczajnych i honorowych)
― dostrzeżenie tego instrumentalnego traktowania Samoobrony nie jest zadaniem
przekraczającym możliwości jej przywódców. Skoro
jednak dzieje się tak, jak się dzieje, to dlaczego nie przeciwdziałają temu?
Może im to po prostu nie wadzi?
Toruń, 5 lutego
2007 r.