Konrad Turzyński
Od kilkunastu
lat każdy koniec
grudnia, oprócz atmosfery wywoływanej przez święta Bożego
Narodzenia i przez zmianę roku w kilka
dni później, przywodzi
na myśl (przynajmniej
mnie) refleksję, związaną z innym zdarzeniem
o znacznie krótszym rodowodzie. Mam
na myśli tak
zwaną transformację ustrojową. Właśnie bowiem w końcu grudnia 1989 roku,
z małą przerwą na same święta,
posłowie i senatorowie
w galopującym tempie przygotowali i przegłosowali (a
prezydent PRL podpisał) pakiet
bodajże jedenastu ustaw, nadających owej transformacji formę prawną. W tym samym
czasie zresztą również Polska Ludowa powróciła do nazwy, którą posługiwała się od 22 lipca 1944
do 22 lipca 1952 roku, a nawet przywróciła
herbowi państwowemu wygląd niemal identyczny z herbem Drugiej RP.
I oto
wczoraj oglądając telewizyjną "Sprawę dla reportera"
mam wrażenie podobne do "déja
vu". Tematem dyskusji
w studio telewizyjnym była
historia piekarza z Legnicy,
który doznał bardzo dotkliwej klęski
finansowej ze strony
organów naliczających
podatki, a przyczyniła
sie do tego jego akcja
charytatywna ― odstępowanie
za darmo pieczywa
instytucjom opiekującym się ludźmi
bardzo ubogimi. Ze strony organów to wygląda tak,
jak gdyby piekarz
chciał ukryć część sprzedaży dokonanej
"na lewo" czyli bez posłużenia się kasą fiskalną, aby
zapłacić mniej podatku
VAT, mówiąc, że odstąpił pieczywo za darmo. To oczywiście
odstrasza od takiej charytatywnej działalności innych przedsiębiorców. W tym
momencie przypomniało mi się, że mniej więcej 20 lat temu w innej części Polski
pewien człowiek został ukarany za to, że jakoby "spekulował"
żywnością. Dostarczał ją tam, dokąd
"uspołecznione" zaopatrzenie docierało z trudem, sam
oczywiście na tym zarabiał, ale
zadowoleni byli i jego klienci, i on sam, jednak państwo ― nie. Został ukarany.
W dyskusji
prowadzonej przez red. Elżbietę Jaworowicz uczestniczyli: poeta
Bryll, prof. Staniszkis, prof. Opaliński, prof. Modzelewski, red. Żakowski. Ten ostatni twierdził,
że nie osiągnęło nigdy sukcesu
ekonomicznego społeczeństwo, w którym jest niski
poziom wzajemnego zaufania
(na ten niski poziom składa się
także nieufność urzędów do owego piekarza), uznał to za kontrast z chrześcijańskim charakterem
polskiego społeczeństwa. Prof. Opaliński bronił prawa państwa do nieufności,
bronił także wyższości prawa
stanowionego nad intuicyjnym poczuciem sprawiedliwości. Pozostali wymienieni dyskutanci starali się powiedzieć
coś optymistycznego, ale chyba niezbyt byli sami do optymizmu przekonani. Prof.
Modzelewski (ten[1] od
finansów, a nie[2]
historyk-mediewista!) powiedział, że większość płatników podatku VAT nie ma ani
nie sprawia problemów w związku z tym podatkiem. Okazuje się, że przepis
ustanawiający podatek VAT jest nie zmieniany od chwili ustanowienia go, a poza
tym to wszystko zależy od tego, jak
kultura danego kraju wpływa na sposób
traktowania prawa i obywateli przez organy władzy, co w Unii Europejskiej widać,
gdy się porównuje
różne kraje członkowskie.
A więc winni nie
są prawodawcy, autorzy przepisu, lecz ci, którzy go na co dzień wprowadzają w
życie... Jednak w tej samej audycji
telewizyjnej już wielokrotnie w przeszłości była mowa
o wielkich dotkliwościach, jakie spadały ze storny
organów podatkowych na obywateli ― i na przedsiębiorców, i
na pracowników, niejednokrotnie jednych doprowadzając do upadłości, a drugich
do bezrobocia. I była mowa o
tym, że prawo jest niedoskonałe, że jest
zbyt wiele niejasności
pozwalających dowolnie interpretować przepisy, że
z winy ustawodawców
człowiek jest zdany na kaprys urzędnika. Że może na przykład być
tak, iż
jeden kontrahent zalega z podatkiem wobec państwa, a drugi
jest za to bardzo dolegliwie karany.
Czy LAWINA
przepisów, jaka zalewa
nasz kraj w
ciągu owej sławetnej (albo może
― osławionej?) "transformacji", jest aż tak bardzo
potrzebna, że posłowie i senatorowie nie mają czasu PORZĄDNIE uchwalić
jakiejś jednej ustawy?
Na przykład regulującej w
sposób PROSTY ― i nie
dający okazji do nadużyć interpretacjnych!
― sprawę podatków? Gdy rośnie ilość, spada jakość. W
prawotwórstwie również. Kiedyś na półce mieściło się 20 roczników "Dziennika
Ustaw", tak było za Drugiej RP, tak było
za Polski Ludowej, ale obecnie, za czasów "Polski transformowanej",
półka wystarcza na JEDEN rocznik! Już samo to woła o
pomstę do nieba!
Dlaczego parlament nie ma sesji wiosennej i jesiennej (jak
było w Drugiej RP i w PRL),
ale obraduje niemal permanentnie, z krótkimi przerwami?
Prawodawcy "stachanowcy"
zrobią więcej, ale
gorzej. Nam nie
potrzeba inflacji przepisów prawnych,
zresztą zapewne z powodu tej inflacji
wiele ustaw jest poprawianych każda
wielokrotnie. Trzeba temu położyć
kres, prawo ma być dla człowieka, jak też zresztą wczoraj w owej dyskusji powiedziano, a nie
człowiek dla prawa (tak samo jak Jezus mówił o szabacie! – por. "Ewangelię wg św. Marka", rozdz..
2, w. 27). Gorzej, nas jako kraju nie stać na to, chodzi nie tylko o koszt
funkcjonowania parlamentu i zadrukowywanie przepisami taki wielkiej ilości
papieru, chodzi także i jeszczed bardziej, o utrzymywanie coraz liczniejszej
rzeszy urzędników stojących na straży tak obfitego prawa!! Przede wszystkim na
tym polega socjalizm!
Kiedyś "za
komuny" istniało szydercze,
chociaż smutne powiedzenie, że socjalizm to najdłuższa droga od kapitalizmu do kapitalizmu ―
jeden z polskich przykładów wisielczego humoru. Gdy w okolicach 1989
roku mówiono coraz wyraźniej o przywracaniu rynku w Polsce, wydawało się, że to powiedzenie
obecnie okazuje się prawdziwym, że
bankructwo gospodarki
planowej sprawia, iż oto
"przychodzi koza do
woza", iż widać już ślepą
uliczkę i konieczność zawrócenia ku zdrowym zasadom gospodarowania, znanym
"od zawsze". Czy jednak
teraz, po kilkunastu latach
"transformowania", zestawienie owych dwóch sytuacji: handlarza
pieczywem sprzed 20 lat
i piekarza współcześnie, nie pokazuje czegoś
na odwrót? Czy
to aby nie jest tak, jak gdyby komuś (komu? ―
zgdanij Koteczku? ―
pozwalam sobie retorycznie zapytać,
naśladując ś.p. "Kisiela") zależało, aby ośmieszyć
i skompromitować kapitalizm pokazując,
że on jest (jakoby) tylko długą drogą od socjalizmu do socjalizmu?
Dzisiaj (pisze te
słowa 19 grudnia) przypada setna rocznica urodzin marszałka Leonida Iljicza
Brieżniewa, który był nie tylko sowieckim "gensekiem" (sekretarzem
generalnym Komitetu Centralnego
Komunistycznej Partii Związku Sowieckiego), ale także m. in. przewodniczącym Prezydium Rady Najwyższej ZSRS, czyli
odpowiednikiem prezydentów innych państw (ściślej — odpowiednikiem na przykład
przewodniczącego Rady Państwa w PRL). Gdy cały
Układ Warszawski świętował jego
siedemdziesiąte urodziny, "Dziennik Telewizyjny" (zwany
wówczas potocznie, acz złośliwie, "godziną dobrobytu") przez pierwsze
43 minuty mówił tylko o Brieżniewie (nawet pokazywał filmy, przedstawiające go
w okresie jego młodości; któż to był tak – na dziesięciolecia naprzód! –
przewidujący, że je nakręcił?), przez następne 5 minut o różnych innych
sprawach, potem nastapiła prognoza pogody. Czyżbyśmy mieli dojść do wniosku, że
NAJistotniejszą zmianą na lepsze w naszym kraju jest to, iż TAKIE wydanie „Wiadomości”
(nawet o prezydencie USA) nie mogłby się ukazać?
Toruń, 19 grudnia 2006 r.