Konrad Turzyński
To nie kryzys, to rezultat
<http://www.polskieradio.pl/krajiswiat/archiwum/WlasnymZdaniem/art.aspx?aid=182&s=WlasnymZdaniem>
Tym
znanym cytatem z publicystyki Stefana Kisielewskiego ("Kisiela") chcę
odnieść się do obecnych kłopotów z uzyskaniem większości parlamentarnej. Nie
jest to pierwsza taka sytuacja, ani podczas obecnej kadencji, ani podczas całej
tzw. „transformacji ustrojowej”.
By od razu wyłożyć "kawę na ławę", powiem, że tam, gdzie w wyborach parlamentarnych obowiązują ordynacje większościowe, w ogóle rzadko zachodzi potrzeba montowania koalicji rządowych a jeszcze rzadziej – kłopot z uzyskiwaniem trwałej większości parlamentarnej.
Cóż to zresztą za "proporcjonalność"?! Przeciwnicy
stronnictw post-PRL-owskich mogli w 1993 (a ponownie w 2001) roku ubolewać nad
tym, że SLD, UP i PSL zyskały razem mniej niż połowę głosów w wyborach do
Sejmu, ale ponad połowę mandatów poselskich. Zupełnie podobnie przeciwnicy
ugrupowań "posierpniowych" mogli w 1997 roku być niezadowoleni z
faktu, że AWS i UW przejęły władzę w dokładnie tak samo dziwny sposób. Ordynacja
wyborcza była u nas poprawiana przed każdymi wyborami, jednak są to
ciągle warianty ordynacji proporcjonalnej, ale naprawdę, jak pokazują wyniki
wyborów – DYSproporcjonalnej.
Owszem, w konstytucji jest
mowa o "proporcjonalnej", co pan Prezydent przypomniał pół roku temu,
gdy pod koniec marca udzielił wywiadu Polskiemu Radiu. Jednak lęk przed
poprawianiem konstytucji został właśnie niedawno (przy innej okazji)
przezwyciężony. Z drugiej strony – ordynacja, która jest proporcjonalną tylko z
nazwy, kwalifikuje się do zaskarżenia jej przed Trybunałem Konstytucyjnym
właśnie w imię konstytucyjnej proporcjonalności, czego parę lat temu
próbowano... Ordynacja tzw. "proporcjonalna" nie spełnia aż trzech
konstytucyjnych wymagań: wybory według tej ordynacji NIE są równe, NIE są
bezpośrednie, NIE są też proporcjonalne. Ordynacja większościowa odznacza się
zaś takimi oto zaletami: 1) pozytywna selekcja kandydatów, 2)
większa stabilność polityczna kraju, 3) większa jasność reguł gry oraz
prostota i szybkość procedury, 4) większa łatwość wymiany elit (i to już
po jednej kadencji!), 5) większa sprawiedliwość wyborów, a
wreszcie: 6) niższy koszt wyborów. Brak tu miejsca, aby je wszystkie dokładniej
uzasadniać.
Jak wiadomo, przywódcy Prawa i Sprawiedliwości (a przedtem –
Porozumienia Centrum), z pp. Lechem i Jarosławem Kaczyńskimi włącznie, są
jednak od wielu lat przeciwnikami ordynacji większościowej czyli
jednomandatowych okręgów wyborczych (tzw. JOW), jednak dotychczasowe doświadczenia
z modyfikowaniem ordynacji przewidującej wielomandatowe okręgi jest wystarczająco
instruktywne, aby wreszcie wyjść z tego zaklętego kręgu, korzystając z
porównania pozytywnych i negatywnych doświadczeń także innych krajów w ich
bliższej i dalszej przeszłości. Warto na przykład zwrócić uwagę na to, jak
znacznie poprawiła się pod tym względem trwałość rządów we Włoszech, gdzie
przez kilkadziesiąt lat kolejnych ekip rządowych było tyle, że trudno to
spamiętać. Ale tam stosowano ordynację tzw. proporcjonalną, podczas gdy we
Wielkiej Brytanii – większościową. Różnica aż nader widoczna.
Zresztą idealnie reprezentatywnej ordynacji wyborczej
nie ma i być nie może, a to z przyczyn czysto matematycznych (pewne oczywiste
warunki "sprawiedliwości", nakładane na ordynację wyborczą, są po
prostu wzajemnie sprzeczne), czyli z powodu przeszkody "nie do
obejścia". Opisano to już nie raz, także po polsku (por. artykuł Artura
Ekerta i Jana Jędrzejewskiego, pt. "Głową w urnę" z
1993 r., we wrześniowym numerze jezuickiego miesięcznika "Przegląd Powszechny"),
więc nie będę tu rozwijał tego wątku.
Gdy przewodniczący AWS Marian Krzaklewski przemawiał na
posiedzeniu Zgromadzenia Narodowego podczas debaty konstytucyjnej w 1997 r.,
kwestia ordynacji wyborczej też została postawiona. Środki przekazu zwróciły
jednak uwagę tylko na pewne inne fragmenty jego przemówienia, budzące mało
uzasadnione znaczne emocje po obu stronach sporu, bowiem dotyczące spraw
symbolicznych, a w niemałej mierze pozornych. Natomiast przemówienie pos.
Wojciecha Błasiaka, który tamtego dnia szczególnie skupił się na tej konkretnej
i ważnej kwestii, zostało potraktowane w bardzo znamienny sposób: na sali
starano się tupaniem zagłuszyć jego słowa, natomiast relacje radiowe i
telewizyjne tego przemówienia... w ogóle nie dostrzegły.
W krajach, gdzie często bywają tzw. "kryzysy
rządowe", nieraz także zdarzają się przedterminowe wybory. W Polsce po
1989 r. tylko raz do nich doszło (z przyczyn szczególnych – chodziło o
zastąpienie parlamentu "kontraktowego" przez wybrany w wolnych wyborach),
ale i rząd Buzka, i rząd Millera były adresatami kierowanych ze strony opozycji
parlamentarnej wezwań do dymisji i do przedterminowych wyborów. Mówienie o przedwczesnych wyborach jest moim
zdaniem naganne. Obojętnie, czy pochodzi od polityków aktualnie znajdujących
się w opozycji parlamentarnej (jak w dwóch powyższych przykładach), czy od
reprezentujących obóz rządowy (w ostatnich kilku miesiącach). Zaś naganne
dlatego, że oznacza niepoważne traktowanie wyborców i uzyskanego od nich
mandatu. Jest to powiedzenie wyborcom: niedobrze zagłosowaliście (to sugerował
także prez. Wałęsa w odniesieniu do pierwszego Sejmu wybranego w wolnych
wyborach), poprawcie się. Kandydując do organu władzy, który w danym składzie
powinien pracować przez np. cztery lata politycy milcząco zawierają umowę z
wyborcami: podejmujemy się reprezentować was przez cztery lata, zatem ucieczka
w przedwczesne wybory jest czymś w rodzaju politycznej dezercji.
Taka sytuacja powinna być prawnie uniemożliwiona. Najlepiej,
aby terminy wyborów były sztywne i odstąpienie od nich wchodziło w rachubę
tylko z powodu działania siły wyższej (jak np. kataklizm przyrodniczy albo
wojna). Gdyby jednak doszło, jak o tym ostatnio znowu się mówi, do wyborów
parlamentarnych w listopadzie bieżącego roku (wraz z druga turą wyborów
samorządowych), to powstałaby okazja do tego, żeby na przyszłość ustanowić zasadę, że wszystkie obieralne
organy władzy (Prezydent, Zgromadzenie Narodowe oraz władze samorządowe
wszystkich szczebli) są powoływane jednocześnie, na przykład 11 listopada
co cztery albo co pięć lat (długość kadencji to osobna kwestia). Okazja
polegałaby na tym, że pięcioletnia kadencja Prezydenta oraz czteroletnie
kadencje Sejmu, Senatu i organów władz lokalnych zakończyłyby się w jesieni 2010 roku. W Polsce w latach 60.
wybory były fikcją, niemniej jednak były tańsze, bo Sejm i Rady narodowe
"wybierano" jednocześnie (kadencja Rad Narodowych w tym celu została
uprzednio wydłużona z 3 do 4 lat). W bogatych Stanach Zjednoczonych również
terminy wyborów są maksymalnie komasowane.
Polski nie stać nie tylko na koszty finansowe. (Przypominam,
że gdy uwzględnić drugie tury niektórych wyborów oraz 4 referenda, to w latach
1987-2005 było 21 głosowań. Czyli troszkę częściej niż jedno na rok!) Nie stać
nas także na trudne do wymierzenia koszty społeczne, bowiem wiele decyzji jest
podejmowanych (albo nie podejmowanych!) z myślą o trwającej lub zbliżającej
się kolejnej kampanii wyborczej.
Toruń, 2 października 2006 r.