"Orientacja na Prawo", 9
czerwca 2004 r.
<http://www.abcnet.com.pl/?q=node/972>
w
dwa dni później skopiowane także pod adresem internetowym:
<http://www.upr.org.pl/main/artykul.php?strid=1&katid=70&aid=366>
Garstka bankrutów politycznych SZTUCZNIE wywołała "kryzys
rządowy" (tow. Miller jako premier złożył rezygnację, tow. Kwaśniewski
jako prezydent przyjął ją), potem zaczęły się dziać bardzo NIEJASNE rozgrywki
wokół różnych postaci (jak: tow. Belka, tow. Lepper i niejaki TW
"Ogrodnik"). Najprawdopodobniej chodzi o to, aby "ukryć liść
w lesie" czyli za natłokiem informacji drugorzędnych ukryć coś
istotnego. Może np. jakieś niemiłe aspekty walki o kierowanie potężną firmą
petrochemiczną „Wróblen”?
Kiedy „socjaliści
BEZ-bożni” (SLD) domagali się skrócenia
kadencji Sejmu, w którym największym klubem kierowali „socjaliści PO-bożni”
(AWS), byłem temu przeciwny, chociaż po-PRL-owcy tracili cierpliwość w oczekiwaniu na kolejną swoją kadencję.
Teraz również słychać takie nawoływania, na ogół jednak ze strony
polityków, lubiących swój rodowód wiązać z Sierpniem i „Solidarnością”, a nie z
PRL. Skoro po-PRL-owcy rządzą źle, to cóż z tego za wniosek dla długości kadencji?
Inaczej mówiąc: jaką możemy mieć pewność, że następcy obecnych
parlamentarzystów będą lepsi? Cztery lata to cztery lata – "Umowa jest
umową." Wybory powinny być w regularnych odstępach czasu, a nie
„co kryzys”!
Jeśli jest jakaś kadencja
do skrócenia, to (wyjątkowo!) samorządów – tak, ażeby w 2005 roku wybierać
Prezydenta, Zgromadzenie Narodowe oraz rady: wojewódzkie, powiatowe i gminne jednocześnie
– i od tej pory robić tak zawsze, np. co pięć lat. Dodałbym, że wybierać zarazem
także: wójtów, burmistrzów, starostów i wojewodów, bo niby dlaczego nie? –
Amerykanów powinno się w naszym kraju należy naśladować w tym co mądre, a nie w
GŁUPOTACH takich, jak np.: „Przystanki Woodstock”, gniazdo szerszeni będących w
awangardzie postEMpu, czyli Hollywood, i wreszcie przysłowiowy już MacDonald.
Większościowe wybieranie posłów oraz powiatowych i wojewódzkich radnych może (a
więc powinno) odbywać się w jednej turze głosowania, co też ma znaczenie dla
kosztów wyborów. Podział na JOW powinien odnosić się także do samorządów
wojewódzkich, powiatowych i miejskich w dużych miastach – w małych miastach i w
gminach powinno stosować się ordynacje czysto proporcjonalną; ta, bowiem
wyodrębnianie malutkich jednomandatowych okręgów wyborczych wydaje się mało
sensowne, zaś wyborca jest w stanie mniej więcej jednakowo łatwo znać
wszystkich kandydujących.
Podczas obecnie trwającej
kadencji parlamentarzyści powinni popracować PORZĄDNIE nad ordynacjami
wyborczymi i nad budżetem (na rok 2005)! Bez opóźniania uchwalenia budżetu
można by za jednym zamachem poprawić prawo wyborcze pod dwoma względami: pod
względem terminów oraz pod względem rodzaju procedur wyborczych.
Jeśli PRZED wyborami
(tegorocznymi) zrobiliby poprawkę ordynacji, to potem ich następcy będą mieli
wymówkę, że z powodu opóźnienia terminu wyborów (np. na wrzesień 2004 zamiast
na sierpień 2004) nie zdążyli budżetu uchwalić na czas. Jeśli natomiast
ordynacja pozostanie nie zmieniona, wybory odbędą się w sierpniu (jak chce tow.
prezydent) i budżet powstanie na czas, to właściwie „cały pogrzeb na nic”, bo
dotychczasowa ordynacja gwarantuje nam Sejm (i Senat) podobnie miernej
(ale z tendencja spadkową...) jakości personalnej, co kilka poprzednich
składów obu Izb w minionych 15 latach.
W poprzednich (1997 r.)
wyborach parlamentarnych w Polsce wydatną reprezentację w obu izbach
Zgromadzenia Narodowego uzyskały AWS i ROP, które łączy(ł) między innymi
wspólny tzw. "obywatelski projekt konstytucji". Przewiduje on właśnie
większościową ordynację wyborczą (dla przynajmniej dwóch trzecich składu Sejmu)
Gdy przew. Marian Krzaklewski przemawiał na posiedzeniu Zgromadzenia Narodowego
podczas debaty konstytucyjnej (to też było w 1997 r., ale jeszcze w kadencji
wówczas dobiegającej końca), kwestia ordynacji wyborczej też została
postawiona. Środki przekazu zwróciły uwagę na pewne fragmenty jego
przemówienia, budzące mało uzasadnione emocje po obu stronach sporu, bowiem
dotyczące spraw symbolicznych, a w niemałej mierze pozornych. Natomiast
przemówienie pos. Wojciecha Błasiaka, który tamtego dnia szczególnie skupił się
na tej konkretnej i ważnej kwestii, zostało potraktowane w bardzo znamienny
sposób: na sali starano się tupaniem zagłuszyć jego słowa, natomiast relacje
radiowe i telewizyjne tego przemówienia... nie dostrzegły.
Niestety, nie udało się
skutecznie trzymać parlamentarzystów AWS i ROP za słowo, by doprowadzili (co
nie było łatwe, przyznajmy!) do pożądanej zmiany ordynacji wyborczej; koalicja
AWS & UW sprawiła swoim wyborcom
nie tylko to jedno rozczarowanie... Trzeba jednak pamiętać, że w 1993 r. za
uchwaleniem tzw. proporcjonalnej ordynacji głosowała nie tylko Unia Demokratyczna (główny składnik
późniejszej UW), ale niespodziewanie
także Porozumienie Centrum (jeden z głównych składników późniejszej AWS).
Jednak w ten sposób
pokazało się, kto jest szczególnie zainteresowany w utrzymaniu ordynacji myląco
zwanej "proporcjonalną" – to niesamowicie przypomina
osiemnastowieczną kuratelę późniejszych mocarstw rozbiorczych nad utrzymaniem
korzystnego dla nich, słabego ustroju Pierwszej Rzeczypospolitej, a między
innymi zasady liberum veto! Kraje z ordynacją dysproporcjonalną są
bardziej podatne na takie negatywne zjawiska jak: przerost biurokracji,
przekupstwo wśród urzędników i długotrwałe pozostawanie władzy politycznej
(pomimo wolnych wyborów) w rękach jednego albo nielicznych (i niewiele
różniących się między sobą) stronnictw. W każdym z tych krajów wyraźnie
występuje przynajmniej jedno z tych negatywnych zjawisk, a rozmaici "Sojusznicy Lewych Dochodów" w takich państwach
nie potrzebują co wybory na nowo wydeptywać ścieżek do nowych potencjalnych
łapówkobiorców, bowiem samopowielanie się elit poprzez ordynację dysproporcjonalną
sprzyja niemałej stabilności w środowisku osób skłonnych dawać się przekupić.
Przy okazji: wybory w
Jednomandatowych Okręgach Wyborczych są TAŃSZE, zaś komasowanie terminów
wyborów do różnych organów władzy (jak w Gomułkowskiej „siermiężnej” PRL ale także w... bogatych USA!) również sprzyja
TAŃSZOŚCI procedury wyborczej. Chociaż w Polsce tzw. Ludowej "wybory" do
Sejmu oraz do wojewódzkich, powiatowych i gromadzkich rad narodowych były
fikcją, ten akurat element PRL-owskiego prawa wyborczego jest godzien naśladowania, a to ze
względu na oszczędność grosza publicznego. W Polsce w minionych 17 latach
(1987-2003) głosowań było 20 (wliczając 3 drugie tury w niektórych wyborach
oraz 4 referenda). Jaki kraj stać na taką rozrzutność?
Wielu przeciwników JOW
wciąż jeszcze argumentuje, że aby ustanowić większościową ordynacje
wyborczą, trzeba by zmienić konstytucję, gdyż w niej jest zapis o ordynacji proporcjonalnej.
(Moim zdaniem legalna konstytucją RP jest nadal ta z 1921 roku, bowiem
nikt nigdy w zgodny z prawem sposób jej nie uchylił... – ale nie tu miejsce,
aby to uzasadniać i w ogóle nad tym się rozwodzić; w kwestii ordynacji
konstytucja marcowa sprzed 83 lat, jak też p.o. ustawy zasadniczej
"konstytucja referendalna" – albo, jak kto woli, "konstytucja
Kwaśniewskiego" – sprzed 7 lat, są akurat dokładnie zgodne.) Według nich
jest na to za wcześnie. Jednak niebawem i tak będzie się to czynić (jeżeli
Polska pozostanie w składzie UE aż do czasu zastąpienia polskiego pieniądza
walutą unijna). Warto zwrócić uwagę na to, że obecna ordynacja wyborcza do
Sejmu (i kilka poprzednich jej wariantów, od tego z 1989 r. począwszy), czyli
ordynacja "proporcjonalna" z progami wyborczymi, nie zasługuje na to
swoje miano, bowiem nie jest w rzeczywistości proporcjonalna. Mianowicie nie
spełnia trzech konstytucyjnych wymagań: wybory według tej ordynacji: NIE są
równe, NIE są bezpośrednie, NIE są też proporcjonalne. Równości przeczy zasada
progów wyborczych: wyborcy popierający listy, które nie miały szczęścia
przekroczyć bariery 5% w skali kraju, są przez samo to upośledzeni w porównaniu
z tymi wyborcami, którzy poparli inne listy kandydatów: głos tych drugich liczy
się, głos tych pierwszych nie. Proporcjonalność wyborów aż z dwóch różnych
powodów nie zachodzi: w różnych okręgach ilość wyborców przypadających na jeden
mandat jest bardzo rozmaita (różni się nawet o kilkadziesiąt procent); poza tym
nawet w tym samym okręgu Malinowski może mieć mniej głosów i zostać posłem, a
Zieliński więcej, ale nie znaleźć się w Sejmie. Dlatego jest to ordynacja dysproporcjonalna!
Zupełnie niedawno okazało
się, że do dyskusji o tym, kiedy powinny się odbyć najbliższe wybory
parlamentarne w Polsce, nieoczekiwanie zaangażowano kwestię ustawy dotyczącej
systemu ochrony zdrowia. Chociaż jest to argument skłaniający raczej do
oddalenia niż do przybliżenia owego terminu, uważam to za matactwo. Gdyby
sięgnąć ręką do sejmowej szuflady z ustawami, które są dopiero w trakcie prac
legislacyjnych, to – wobec znanej, zupełnie niesamowitej nadprodukcji w
Zgromadzeniu Narodowym – na pewno na jakąś ustawę się natrafi. Równie dobrze
można by zatem wskazać każdą inną! Mówienie o ochronie zdrowia jest o tyle bardziej
niezasadne, że obecnie obowiązuje ustawa regulująca tę sferę zagadnień i
jest to już kolejna taka ustawa!
Jednak najbardziej
(delikatnie mówiąc) nieprzemyślaną rzecz wypowiedziano w ramach domagania się
skrócenia kadencji obecnego Zgromadzenia Narodowego. Otóż XVII Krajowy Zjazd
Delegatów NSZZ „Solidarność” uchwalił 29 maja tego roku, że domaga się
natychmiastowego rozwiązania ZN i nowych wyborów, przeprowadzanych według
ordynacji większościowej czyli w JOW. A nie przemyślano właśnie tego,
KTO miałby uchwalić tę większościową ordynację. Oto, jak emocje górują nad
rozsądkiem...
Ordynacja czysto
większościowa (okręgi jednomandatowe) i ordynacja czysto proporcjonalna (cały
kraj jednym okręgiem wyborczym) mają swoje wady i zalety. Jednak gorsze od czystych
ordynacji są ich wersje złagodzone jak np. ordynacja proporcjonalna z progami
(Sejm) albo większościowa z kilkumandatowymi okręgami wyborczymi (Senat).
Istnienie dwóch "czystych" modeli ordynacji w sam raz nadaje się do
wykorzystania w przypadku parlamentu dwuizbowego. Zwłaszcza w państwie
jednolitym (tj. nie będącym federacją), jakim jest Polska, dwuizbowość
parlamentu jest uzasadniona tylko pod warunkiem, że izby są wybierane w różny
sposób i pełnią różne funkcje. Ten warunek jest w Polsce spełniony od 1989
roku, ale nie jest obojętne, na czym polegają szczegóły tej różnicy między
izbami Zgromadzenia Narodowego.
Długotrwała polska tradycja
(z czasów I Rzeczypospolitej w swoim czasie największego państwa, jak na owe
czasy, demokratycznego) zawierała ideę JOW. Posła wybierano w jednomandatowych
okręgach wyborczych na zasadzie: JEDEN POWIAT – JEDEN POSEŁ. Oczywiście, według
ordynacji większościowej, wyrażając to dzisiejszą terminologią, czyli w ten
sposób, że posłem zostawał ten kandydat, który zyskał więcej głosów, niż każdy
z jego rywali. Ale także warte rozważenia wydaje się utworzenie (w okolicach
rzadko zaludnionych) okręgów obejmujących obszar dwóch lub paru sąsiednich
powiatów i w taki sposób uzyskać dokładnie 360 mandatów poselskich do "obsadzania"
w 360 jednomandatowych okręgach wyborczych.
Moim zdaniem jedną izbę
należałoby wybierać czysto większościowo, a drugą czysto proporcjonalnie. Z
przyczyn praktycznych i historycznych celowym byłoby, aby Sejm wybierać
większościowo, zaś Senat proporcjonalnie (jak izraelski Knesset). Skoro w
Polsce 15 lat temu naśladowano USA pod względem liczby senatorów, to jednak
(ponieważ Stany Zjednoczone są, ale Polska nie jest, federacją) nie jest
uzasadnione to, by województwom przyznawać po kilka mandatów senatorskich.
Raczej należałoby właśnie (i tylko) w przypadku Senatu przewidzieć wyłącznie
krajowe listy kandydatów z każdego stronnictwa, z kolejnością ustaloną przez
wewnątrzpartyjne preferencje. Poparcie owych list w skali ogólnopolskiej,
zaokrąglone do całkowitej liczby procentów (ale tak, by suma otrzymanych liczb
wyniosła dokładnie sto!), oznaczałoby zarazem, po ilu początkowych kandydatów z
danych list zostawałoby senatorami. Innymi słowami w myśl zasady, którą
zaproponował p. Janusz Korwin-Mikke pod koniec 1990 r. dla... wyborów do Sejmu:
"[...] poseł nie może być wybierany z regionu, lecz z listy partyjnej.
Procent głosów oddanych na partię przesądza o ilości jej posłów" (por.
"Brulion" nr 16,
str. 14; potem, już od kilku lat, p. JKM i kierowana do niedawna przezeń partia
UPR konsekwentnie opowiadają się za czysto większościową ordynacją wyborczą do
Sejmu, a w kadencji nawet 1991-93 formalnie zgłosili stosowny projekt ustawy).
Dla obydwu izb można by przewidzieć instytucję "zastępcy posła" albo "zastępcy
senatora" pozwalającą w wielu przypadkach unikać ogłaszania wyborów
uzupełniających w przypadku opróżnienia się danego mandatu przed upływem
kadencji.
W razie realizowania
opisanej tu koncepcji liczba posłów byłaby zmniejszona o 100 i dzięki temu obie
izby mogłyby obradować, a także przeprowadzać głosowania (z wykorzystaniem
urządzeń zliczających głosy), wspólnie, w sali Sejmu, na 460 (tj. 360 ą 100)
dotychczasowych fotelach poselskich, co także usprawniłoby pracę Zgromadzenia
Narodowego. Tak powoływane izby parlamentu uzupełniałyby się nawzajem pod
względem rodzaju swojej przedstawicielskości: to, czego nie odzwierciedlałby
Sejm, byłoby dobrze reprezentowane przez Senat i na odwrót. Bowiem łączenie w
jednej izbie (a więc z jednakowymi uprawnieniami do głosowania!) mandatariuszy
powoływanych na różnych zasadach (mam na myśli np. wszelkiego rodzaju
uprzywilejowujące pewnych kandydatów "listy krajowe") to JASKRAWE
zaprzeczenie zasady przedstawicielstwa.
Dzięki większościowej
ordynacji wyborczej Sejm byłby mniej rozdrobniony politycznie i pełniłby
decydującą rolę w czynnościach, które należy wykonywać bez nadmiernej zwłoki w
uchwalaniu budżetu państwa oraz wyrażania zaufania albo nieufności członkom
rządu: konstytucja powinna wymagać tu, aby więcej niż stu osiemdziesięciu
posłów (odpowiednio: niż połowa Sejmu!) głosowała "za", podczas gdy w
Senacie wystarczyłoby, że ilość głosów "przeciw" w tej samej kwestii
nie osiągałaby pięćdziesięciu.
W stanowieniu prawa
(uchwalaniu ustaw) powinno być dokładnie na odwrót: dłuższa nawet praca
parlamentarna jak też konieczność zawierania kompromisów pomiędzy większą
ilością orientacji politycznych (na ogół, choć nie zawsze) sprzyjają jakości
jej efektów. Dlatego dla ważności ustawy powinno się konstytucyjnie wymagać,
aby więcej niż pięćdziesięciu senatorów ją poparło, a mniej niż np. stu
osiemdziesięciu posłów (chodzi o połowę składu Sejmu) było jej przeciwnych;
tylko dla odrzucenia sprzeciwu głowy państwa powinno się od obu izb wymagać
spełnienia trudniejszych (wyżej kwalifikowanych) warunków. (W każdym głosowaniu
oprócz powszechnego, realizowanego w referendach i wyborach – chyba żeby
ustanowić prawny obowiązek chodzenia do urn – osoby nie uczestniczące powinny
być zaliczone do wstrzymujących się od głosu, a nie skutkować obniżeniem quorum!)
Ujednolicenie terminów wyborów prezydenckich i parlamentarnych (na
przykład 11 listopada każdego takiego roku, którego liczba dzieli się przez
pięć) powinno też zmniejszyć prawdopodobieństwo tzw. "kohabitacji"
czyli konieczności współistnienia prezydenta i większości parlamentarnej
wywodzących się z przeciwnych obozów politycznych), co ani we Francji (skąd
pochodzi ta nazwa) w połowie lat osiemdziesiątych, ani w Polsce w latach
1993-95 oraz 1997-2001, ani zwłaszcza w Chile we wczesnych latach siedemdziesiątych
nie owocowało dobrymi następstwami... Kadencja tak obieranych organów władzy
rozpoczynałaby się np. 1 stycznia po wyborach i trwałaby pięć pełnych lat
kalendarzowych, upływając z dniem 31 grudnia po następnych wyborach.
Toruń, 8 czerwca
2004 r.