Konrad Turzyński

Wybaczanie, potępianie, zamieszanie...

            Temat przebaczenia jest "nieśmiertelny". Ostatnio jednak wracał częściej do publicznego obiegu. A to za sprawą Roku Jubileuszowego w Kościele Katolickim, a to – toutes proportions gardeés – za sprawą niegdysiejszej "biesiady" red. Adama Michnika i gen. Czesława Kiszczaka. Spróbujmy zastanowić się nad przebaczeniem w polityce, ale abstrahując akurat od duserów, które sobie nawzajem prawili ci dwaj (tak, dwaj, to nie pomyłka!) byli członkowie Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej.

            Mniej więcej od czasu, gdy premier Tadeusz Mazowiecki w swoim exposé‚ powiedział, że "przeszłość odkreślamy grubą linią", ale także dawniej, rzecz jasna, niejednokrotnie zdarzało się, że osoby publicznie wypowiadające się na temat rozliczania złych czynów popełnionych pod osłoną PRL-owskiej władzy zaskakiwały słuchaczy albo czytelników dziwnymi niekonsekwencjami. Zaznaczam, że w poniższych uwagach skupię uwagę przede wszystkim na moralnym (w odróżnieniu od prawnego) aspekcie rozliczania.

            Po pierwsze, przebaczenie nie może być ani udzielone, ani przyjęte w czyimś zastępstwie – ten pogląd uważam za jeden z najważniejszych składników tej dyskusji. Jeśli mój rodak, mój współobywatel, mój powinowaty albo mój krewny doznał od kogoś krzywdy, to nie w mojej mocy jest wybaczyć sprawcom tę krzywdę. Mogę najwyżej wybaczyć swoją krzywdę, która pochodzi od tamtej krzywdy. I odwrotnie: jeżeli mój współobywatel, mój rodak, mój powinowaty albo mój krewny skrzywdził kogoś, to moje prośby o wybaczenie, moje deklarowanie lub nawet odczuwanie wstydu z tego powodu, albo wręcz moje starania o zadośćuczynienie za wyrządzoną krzywdę (zresztą, nie w każdym wypadku całkowicie możliwe) wcale nie oznaczają tego samego, co takie same zachowania byłego krzywdziciela. Interesujące i pouczające w tej mierze jest to, jak problem przebaczenia jest traktowany w Kościele Katolickim – mam na myśli spowiedź. Niedopuszczalnym świętokradztwem byłoby spowiadać się z grzechów nie swoich tylko cudzych, a warunkiem ważności rozgrzeszenia jest zadośćuczynienie także bliźnim – których należy prosić o darowanie win zaciągniętych wobec nich.

            Odpowiedzialność (a więc również: z jednej strony – moralne prawo do udzielania przebaczenia krzywdzicielowi, a z drugiej – do proszenia o wybaczenie i do otrzymania go) nie może być ani zbiorowa, ani dziedziczna. Dlatego nie podpisałbym się nigdy pod wezwaniem tego rodzaju co "przebaczamy i prosimy o przebaczenie". Gdy polscy biskupi skierowali takie słowa 36 lat temu do biskupów [zachodnio-]niemieckich, poważne potraktowanie owych słów może oznaczać jedynie to, że chodzi (tylko i właśnie) o krzywdy wyrządzone sobie nawzajem przez... te dwa Episkopaty.

            Ale z tego samego powodu (tj. nieuznawania odpowiedzialności zbiorowej lub dziedzicznej) nie sposób zgodzić się z poglądem, że dekomunizacja to zły pomysł, bo jakoby "wszyscy (chcąc nie chcąc) uczestniczyliśmy w tym (PRL-owskim) złu". Owszem, uczestniczyliśmy. Na przykład przez to, że posługiwaliśmy się dowodami osobistymi i pieniędzmi, w których była nazwa i godło PRL. Także – do pewnego czasu – przynależność do reżymowych związków zawodowych (zrzeszonych w CRZZ, bo innych wtedy nie było) i chyba nawet udział w imprezach pierwszomajowych (przynajmniej dla niektórych, np. dla uczniów i nauczycieli) były praktycznie nie do uniknięcia. Rozmaici ludzie różnie to przyjmowali: w najgorszych latach terroru oczywiście trudno było o bohaterów, którzy na każdym kroku demonstrowaliby niezłomność, ale nie brakło wtedy i później nadgorliwców, których potem usprawiedliwiano, albo którzy sami się usprawiedliwiali tym, jakoby np. "musieli" należeć do PZPR. Tak więc miara uczestnictwa w kolaboracji z reżymem była bardzo rozmaita.

            Tu nie odmówię sobie wtrącenia pewnej anegdoty. Przed sierpniem 1980 r., w czasie, gdy moi (wówczas jeszcze żyjący) rodzice już wiedzieli o moich kontaktach ze środowiskiem niepokornych, ale oczywiście z obawy o mnie nie akceptowali tego, miałem okazję razem z ojcem słyszeć wywiad prof. Kołakowskego dla BBC. Profesor co chwilę, gdy zastanawiał się nad dalszymi swoimi słowami, mówił "yyyyyy". Ojciec pokpiwał sobie z tej przywary, ale ja zapragnąłem dowartościować jakoś Kołakowskiego i powiedziałem, że to człowiek, który z pozycji członka partii i marksistowskiego filozofa, uprawiającego wojujący ateizm i niemniej agresywną publicystykę ideologiczną w latach pięćdziesiątych, stopniowo doszedł do napisania wielkiej książki "Główne nurty marksizmu", gdzie zrównał marksizm z ziemią. Najwidoczniej moja fascynacja tym autorem była na tyle (naiwnie) nadgorliwa, że ojciec nie wytrzymał i odpowiedział, iż nie potrzebował ani dnia być w partii, aby poznać się na tym ustroju i wiedzieć, że jest "diabła warty".

            Najpierw odebrałem to jako kolejny prztyczek w ramach wymiany międzypokoleniowej, ale potem zrozumiałem, że to była po prostu zdroworozsądkowa rekacja prostego człowieka, który wystarczająco się bał, aby nigdy się nie buntować, ale zarazem był wystarczająco rozumny i uczciwy, aby nie kolaborować ani nie prowadzić podwójnego życia (na przykład: "komunisty" dla obcych i "katolika" dla swoich). Wydaje mi się, że gdy obecnie wymaga się od ludzi "wierności wstecz", to chyba podobna postawa jest czymś, czego można by wymagać od większości bez popadania zarówno w nadmierną jak też w zbyt małą tolerancję dla słabości ludzkich.

            Ex-członkowie PZPR z młodszego pokolenia lubią podkreślać, że czasów zbrodni katyńskiej a nawet – terroru z czasów Bieruta w ogóle nie pamiętają, bo pamiętać nie mogą. To prawda, ale taka deklaracja brzmi tak, jak gdyby mieli powód obawiać się odpowiedzialności KARNEJ za postępki ich starszych towarzyszy z lat czterdziestych. W pewnej dyskusji radiowej (nie pamiętam niestety bliższych okoliczności) słuchacz telefonujący do studia przestrzegał przed "niebezpieczeństwem" skazywania na śmierć PRL-owskich kolaborantów wraz z rodzinami. (Tego nawet Stalin nie wymyślił: w Sowietach żona rozstrzelanego "za zdradę" dostawała "zwyczajowo" dziesięć lat łagru, co nie pozostawało bez wpływu na długość życia skazanej, ale formalnie jednak nie było wyrokiem śmierci. Któż to w dzisiejszej Polsce miałby być zwolennikiem takiej radykalnej surowości?) Ten właśnie "argument" bywał przypominany, gdy chodziło o uznanie pewnych organizacyj za przestępcze. (Dodajmy: jest to "argument" podobnie głupi, jak dowcip o rychłym jakoby pojawieniu sie patroli zakonnnic, sprawdzających, czy  pasażerowie w środkach komunikacji publicznej noszą medaliki.)

            Ale przestrzegający – przy takich właśnie okazjach – przed odpowiedzialnością zbiorową powinni pamiętać, że chociaż w pokonanych i okupowanych Niemczech pewne organizacje (bodajże NSDAP i SS) zostały przez Trybunał Norymberski uznane za zbrodnicze, to jednak ani ten, ani żaden inny sąd (na obszarze Niemiec) nie skazał nikogo tylko za samą przynależność do owych struktur. Analogiczna sytuacja powinna nastąpić w Polsce; co prawda – już (i od dawna) istnieje kruczek prawny, pozwalający uznać za przestępstwo sam tylko fakt przynależności do takich organizacyj jak PZPR albo SB (i innych) i stosownie do tego wymierzać karę, ale tak daleko sięgająca represywność, chociaż formalnie sprawiedliwa, byłaby materialnie krzywdząca (summum ius summa iniuria, jak mawiali starożytni Ryzmianie, czyli w wolnym tłumaczeniu: "szczyt prawa szczytem niesprawiedliwości").

            Bardzo jednak upowszechnił się slogan: "trzeba patrzeć w przyszłość" i pokrewny mu: "wszyscy byli[śmy] winni". W ich upowszechnieniu, zarówno wśród osób wykształconych jak też wśród tzw. prostych ludzi, znakomicie sprawdziła się rada wymyślona już przez Franciszka Aroueta (francuskiego oświeceniowca, znanego pod pseudonimem "Voltaire") i jawnie wyznawana także przez niemieckiego ober-kłamcę Józefa Göbbelsa: kłamać do upadłego, a wtedy przynajmniej coś z tego trafi do przekonania masowych odbiorców propagandy. W podszeptywaniu takiego właśnie punktu widzenia przodują gazety, które i przed i po 1989 r. przodowały (owszem, nadal przodują!) także w masowości zbytu. Ciekawe, że ci sami ludzie, którzy tak myślą i tak mówią, nie są jednak skłonni unieważniać przeszłości, gdy chodzi o krzywdy, których sami doznali w prywatnych relacjach międzyludzkich. (Przykłady łatwo spotkać chyba wszędzie w Polsce.) Znakomitą, celną drwinę z takiego dwutorowego traktowania przeszłości, zawiera pewien epizod w filmie "Król lew": Prawowity następca tronu, po  krwawym przewrocie pałacowym dokonanym przez jego stryja przebywający dla własnego bezpieczeństwa na emigracji, odżegnywał się słowami "to już przeszłość" od myśli o słusznym rewindykowaniu swojej władzy, ale zachował się zupełnie inaczej, gdy został przez kogoś innego uderzony właśnie w celu wywołania i ośmieszenia takiego argumentu.

            Błędem jest nie tylko posługiwanie się przez kogokolwiek zasadą odpowiedzialności dziedzicznej i/lub zbiorowej, błędem jest także zrównywanie odpowiedzialności – tak, jak gdyby można było w jednym szeregu kolaborantów zestawić oprawcę z Informacji Wojskowej albo z Urzędu Bezpieczeństwa z kimś, kto dla gminnej kariery lub tylko "na wszelki wypadek" należał do satelickiego ZSL. Albo – po drugiej stronie: podobny tytuł do chwały przyznać np. partyzantowi z organizacji Wolność i Niezawisłość, który za to tak czy inaczej "odpokutował" (nawet jeśli nie trafił w łapy funkcjonariuszy bezpieki) i członkowi PZPR, który rzucił legitymację partyjną po którymś z pamiętnych polskich "miesięcy" (dwa Czerwce, dwa Grudnie i parę innych).

            Ale jest jeszcze gorszy rodzaj błędu w niesłusznym domaganiu się miłosierdzia ("chrześcijańskiego"). Jest to taka postawa (niestety, bardzo częsta), w myśl której samo tylko nazwanie zła złem już jest czymś, co RZEKOMO nie daje się pogodzić z zasadami ewangelicznymi: przebaczeniem i miłosierdziem. Ludzie, którzy sami albo jawnie dystansują się od religii chrześcijańskiej (lub wszelkiej w ogóle), albo przynajmniej – od oficjalnych głosicieli danej religii, lubią jednak występować jakoby w imię jej zasad moralnych i obłudnie potępiać.

            To "święte oburzenie" katolików albo ex-katolików, którym się zdaje, że lepiej od księży bronią chrześcijaństwa, jest tak uniwersalne, że sięga niejako i w przeszłość, i w przyszłość. Co do przeszłości – są np. przeciwni lustracji, bo "to były inne czasy", trzeba na to "spuścić zasłonę milczenia" (wyrażenie o mniej więcej takim brzmieniu wymsknęło się nawet... ks.  arcybiskupowi Tadeuszowi Gocłowskiemu w jednej z jego wypowiedzi radiowych lub telewizyjnych kilka lat temu) i "patrzeć do przodu" (albo: "wybierać przyszłość" – jak w pamiętnym sloganie przedwyborczym p. Kwaśniewskiego), gdyż "i tak już nie sposób dojść prawdy", naturalnie na wszelki wypadek dodawali zarazem argument, że bycie współpracownikiem SB nie było w PRL przestępstwem, i argument oparty na przeciwnym założeniu, tj. zasadę domniemania niewinności. Zaś co do przyszłości – namiętnie protestują przeciwko karnemu ściganiu aborcji, bo to polega JAKOBY na niemiłosiernym braku wyrozumienia wobec ludzi, którzy dopiero ewentualnie w przyszłości – i, rzecz jasna, tylko z powodu wyjątkowo trudnych sytuacyj życiowych! – dopuszczą się takiego zła. Wszelkie drwiny z bardziej lub mniej prawicowych postaw jako niemal stały element zawierają "rymujące się" hasło "ABORCJA – LUSTRACJA" (w takich wypadkach najczęściej chodzi o wykpiwanie pospołu ugrupowań uważających siebie za "po-sierpniowe", którym przecież trudno jednoznacznie przypisać prawicowość, ale pod wpływem propagandy komunistycznej i krypto-komunistycznej za "prawicę" dość powszechnie uchodzi teraz nawet Unia Wolności).

            Nieraz też się słyszy zarzut, że oto ile jeszcze razy biedni [post]komuniści, albo raczej – socjaldemokraci (to nie żart: najdawniejsza nazwa tego nurtu w Polsce to "Socjaldemokracja Królestwa Polskiego"; tylko jedną piątą swojej stuletniej historii komuniści działali pod nazwami zawierającymi słowa pokrewne wyrazowi "komunizm"; zresztą za cara Mikołaja II w Rosji partia komunistyczna też nazywała się podobnie: "Socjaldemokratyczna Partia Robotnicza Rosji") mają przepraszać: p. Piotrowski winę za śmierć ks. Popiełuszki wziął na siebie, p. Jaruzelski już co najmniej kilka razy uczynił podobnie z odpowiedzialnością za stan wojenny, p. Kwaśniewski przeprosił w Sejmie za wszystkich swoich towarzyszy z PZPR już przynajmniej jeden raz – gdy tylko w 1993 r. został szefem najliczniejszego klubu poselskiego. I niech teraz ktoś ośmieli się powiedzieć, że nie jest jeszcze usatysfakcjonowany, a zwłaszcza – że nie przyjmuje przeprosin i nie udziela przebaczenia: zaraz (przynajmniej dla p. Sierakowskiej i podobnie myślących) okaże się, że to on mówi "językiem nienawiści", a socjaldemokraci opierają się na... katolickiej nauce społecznej.

            Ludzie, którzy w swoim mniemaniu są bardziej katoliccy od papieża, a ewangelicznej moralności chcieliby (jak p. Sierakowska przed ks. biskupem Pieronkiem) bronić przed Kościołem, zapomnieli chyba PIĘĆ WARUNKÓW DOBREJ SPOWIEDZI (tu powinienem być po ewangelicznemu wyrozumiały i uczynić wyjątek dla tych, którzy owych warunków nigdy w życiu na oczy nie widzieli...). Wierzą, albo udają, że wierzą, jakoby wystarczył warunek czwarty: wyznanie grzechu.

            Nieważny rachunek sumienia, nieważny żal za grzechy (no, to chyba najtrudniej sprawdzić; może jeszcze najbardziej przekonująco wypadł p. Chmielewski, gdy załamał się na procesie o zamordowanie ks. Popiełuszki?), a zwłaszcza nieważne zadośćuczynienie za wyrządzone krzywdy. Kto się tego domaga, to dopiero jest mściwy człowiek! Czepiałby się i czepiał! Nie sposób cofnąć morderstwa i trwałe okaleczenia. Nie sposób cofnąć fakty niesłusznego więzienia ludzi. Ale sam tylko postulat zwrócenia ukradzionych dóbr albo naprawienia krzywd spowodowanych zniszczeniem prywatnego i publicznego mienia lub zwichnięciem "karier" wielu ludzi to nie jest coś, co byłoby ze swej istoty niewykonalne. Jednak "chrześcijańskim" obrońcom komuny wydaje się, że można przeprosić za kradzież i dzieki temu (a nawet bez tego) uzyskać wybaczenie, ale zarazem nadal korzystać z owoców kradzieży nawet nie próbowawszy zadość uczynić. Wiecej: sam pomysł zwrócenia tego, co ukradziono, popycha ich ku okazywaniu "moralnego oburzenia"!

            I właśnie taka postawa wydaje mi się NAJPASKUDNIEJSZYM NADUŻYCIEM towarzyszącym w ostatnich latach  w Polsce słowom o przebaczeniu. Bowiem to polega na ODWRACANIU KOTA OGONEM: sprawca zła albo poplecznik sprawcy (poplecznik choćby przez szeregowe członkostwo w PZPR, która w ciągu 41 lat swojego istnienia patronowała wielu  zbrodniom) chce kosztem wykrztuszenia niewiele kosztujących go słów przeproszenia uzyskać pozycję szlachetnego człowieka, a ewentualne słowa krytyki od przeciwników politycznych poczytać im za straszny grzech niemiłosierdzia.


            Czyż może być większa obłuda? Samemu dać się filmować na kościelnym klęczniku, westchnąć publicznie o "Bożej Dziecinie" i swoim towarzyszom od "religioznawstwa" udzielać "błogosławieństwa", we wspomnieniach sejmowej kur... tyzany wypaść jako poczciwy, wierny małżonek swojej ślubnej towarzyszki życia, jeszcze mieć (jak imiennik, Wielki Językoznawca) w swoim życiorysie okres nauki w seminarium duchownym, a już można "księdza uczyć pacierza" (a raczej – biskupów uświadamiać o moralności chrześcijańskiej).

            Zwykły wierzący śmiertelnik, jeśli chce mieć ważne rozgrzeszenie (w Kościele Katolickim – o innych wyznaniach mam pod tym względem wiedzę bardzo małą albo wręcz żadną), musi swoje grzechy rzetelnie sobie przypomnieć, musi za nie na modlitwie żałować (przynajmniej ze strachu przed piekłem – tzw. "żal niedoskonały"), musi postanowić poprawę (przynajmniej wobec siebie, ale nieraz tego samego domagają się od niego ci, których on ukrzywdził i potem – sam spowiednik), później powinien odważnie przyznać się przed księdzem nawet do najbardziej wstydliwych sprawek, a wreszcie – oddać, co ukradł, przeprosić tych, którym naubliżał, i jeszcze odmówić tzw. "pokutę". A na dodatek – nieraz nasłuchać się żartów z tego, że tak poważnie się tym wszystkim przejął.

            Ale niezwykły i może nawet niewierzący śmiertelnik (czytaj: komunista) nie dość, że tego wszystkiego nie musi, to jeszcze uważa, że to inni "muszą" wobec niego – muszą być po chrześcijańsku miłosierni, a biada im, gdy omieszkają tak postąpić: zostaną okrzyczani inkwizytorami (od "polowań na czarownice"), zwolennikami zemsty ("rewanżystami", "odwetowcami" – czy ktoś jeszcze teraz pamięta, jak często to ostatnie słowo, stosowane do niemieckich przesiedleńców, gościło w języku PRL-owskiej propagandy?), ludźmi nietolerancyjnymi, [klero-]faszystami i wszelaką czarną sotnią.

            A co najgorsze w tym wszystkim – ów komunista (pardon: "socjaldemokrata"!) pożytkuje w takiej postawie cichą lub jawną solidarność znacznej liczby Polaków, którzy nawet będą skłonni zarzuty wobec niego poczytać za przykład RZEKOMEJ skrajności w poglądach przejaw zacietrzewienia politycznego, zaś jego samego uznać za porządnego Polaka, ba, nawet za "patriotę" (według zasady: "jestem patriotą, bo uważam, że nim jestem"), a zarazem – za nowoczesnego "Europejczyka" (zwolennika integracji Polski z Zachodem: Unią Europejską i NATO).

            Tak, bo dla takiego sposobu myślenia już poglądy upowszechniane np. w "Gazecie Polskiej" (aż strach wymieniać inne tytuły, słuszniej niż "GP" mogące uchodzić za: prawicowe, antysocjalistyczne, narodowe albo niepodległościowe) są JAKOBY "skrajne", choćby red. Piotr Wierzbicki nie tylko jeden raz (por.: "Czy Gazeta Polska wyraza poglady skrajne" na str. 12-13 w wydaniu z 7 listopada 1996 r.), ale co miesiąc na całą stronę odżegnywał sie od wszelkich ekstremizmów (tak jak dla władz w stanie wojennym właśnie elementami skrajnymi, czyli "ekstremą", byli nie tylko tacy radykałowie jak p. Andrzej Gwiazda, ale również tacy ugodowcy jak p. Tadeusz Mazowiecki), za to dobrze znana "Trybuna [Ludu]" i (podobno) znakomicie sprzedający się tygodnik "Nie" to gazety uchodzące za "normalne", mieszczące się RZEKOMO w "głównym nurcie" życia publicznego w kraju. Swoją drogą mogłoby być interesujące to, jak mocnych epitetów używałaby propaganda w PRL za czasów Bieruta, Gomułki i Gierka, gdyby wtedy w Niemczech Zachodnich ukazywała się gazeta, będąca bezpośrednią kontynuacją hitlerowskiego "Völkischer Beobachter", albo tygodnik, który byłby redagowany przez (wspomnianego już tutaj) niejakiego Józefa Göbbelsa.

            Czy może być – w dziedzinie obyczajów – większe pomieszanie z poplątaniem? Ludzie, myślcie, to naprawdę nie boli...
11 sierpnia 2003 r.