Konrad
Turzyński
Jeszcze raz o ordynacji
"Orientacja na
Prawo", 26
września 2003 r.
<http://www.abcnet.com.pl/?q=node/1176>
Wyniki kolejnych wyborów parlamentarnych w Polsce wciąż na nowo przywodzą na
myśl zagadnienie ordynacji wyborczej, zwłaszcza tej do Sejmu (bowiem izba zwana
― o ironio! ― "niższą" skupia na sobie większe
zainteresowanie nie tylko w okresie "okołowyborczym", ale
nieustannie). Przeciwnicy stronnictw post-PRL-owskich mogli w 1993 (a ponownie w 2001) roku ubolewać nad
tym, że SLD, UP i PSL zyskały razem mniej niż
połowę głosów w wyborach do Sejmu, ale ponad połowę mandatów poselskich.
Zupełnie podobnie przeciwnicy ugrupowań "posierpniowych" mogli w 1997
roku być niezadowoleni z faktu, że AWS i UW przejęły władzę w dokładnie tak samo dziwny sposób. Warto
może przyjrzeć się temu jeszcze raz.
* * *
PO PIERWSZE, nie ma ordynacji całkowicie sprawiedliwej, czyli
całkowicie reprezentatywnej. Za takim poglądem przemawia ciekawa publikacja,
która ukazała się zapewne z powodu przedprzedostatnich (z 1993 r.) wyborów do
Zgromadzenia Narodowego, ale za późno, bo dopiero we... wrześniowym numerze
jezuickiego miesięcznika "Przegląd
Powszechny".
Jest to artykuł panów Artura Ekerta i Jana Jędrzejewskiego zatytułowany "Głową
w urnę" (bardzo wymownie, trzeba przyznać!). Autorzy krytykują tam
obydwa rodzaje ordynacyj wyborczych: większościowe i proporcjonalne. Bardziej
wnikliwie i bardziej jaskrawo krytykują ten drugi rodzaj, powołując się przy
tym na odkrycia K. Arrowa z 1951 r. (jest to ekonomista, laureat nagrody Nobla
w 1972 r.) oraz dwóch matematyków: M. L. Balinskiego i H. P. Younga z 1980 r.
Wszyscy trzej dowiedli, że nie może (po prostu z przyczyn
matematycznych) istnieć ordynacja proporcjonalna "sprawiedliwa"
czyli gwarantująca reprezentatywność. Pewne oczywiste warunki
"sprawiedliwości" nakładane na ordynację proporcjonalną (tylko cztery
u Arrowa, a zaledwie trzy u Balinskiego i Younga) są po prostu wzajemnie
sprzeczne!
Co więcej, dwaj polscy autorzy pokazali na przykładzie, że podobne
paradoksy dotyczą wyborów głowy państwa, skoro przy pięciu kandydatach (jakże
mało to się różni od sytuacji wyborów prezydenckich w Polsce w 1990 r.!)
zwycięzcą może być każdy (!) z nich, zależnie od tego, jaka ordynacja wyborcza
miała zastosowanie w danym wypadku.
Matematyka pokazuje tylko to, czego nie
można osiągnąć, ale nie daje sama jedna gwarancji: nawet najlepsza z
możliwych ordynacja wyborcza nie jest z stanie zastąpić masowego świadomego
głosowania na pożądanych kandydatów. Ale o ograniczeniach i o możliwości
niespodzianek zawsze warto pamiętać.
* * *
PO DRUGIE, ordynacja "proporcjonalna" z progami
wyborczymi nie zasługuje na to swoje miano, bowiem nie jest w rzeczywistości
proporcjonalna. Dokładnie wyłuszczył to p. Mirosław Dakowski w "Najwyższym Czasie" z 27 września 1997 r. w artykule pod tytułem "Czy
wybory są legalne?", gdzie autor zarzucił wręcz ordynacji, że jest
sprzeczna zarówno z dotychczasową "małą konstytucją" jak też z
"nową konstytucją", która miała być aktualna od połowy października
1997 r. (pomijam tu kwestię prawomocności jej ustanowienia, o czym piszę w
osobnym artykule). Mianowicie nie spełnia trzech konstytucyjnych wymagań: wybory
według tej ordynacji NIE są równe, NIE są bezpośrednie, NIE są też
proporcjonalne. Równości przeczy zasada progów wyborczych: wyborcy
popierający listy, które nie miały szczęścia przekroczyć bariery 5% w skali
kraju, są przez samo to upośledzeni w porównaniu z tymi wyborcami, którzy
poparli inne listy kandydatów: głos tych drugich liczy się, głos tych pierwszych
nie. Brak równości jest tym większy, że istnieje jeszcze próg 7% warunkujący
korzystanie z dobrodziejstwa "listy krajowej". Z bezpośredniością nie
daje się pogodzić to, że mogę głosować na kandydata Zielińskiego, ale nie on
zostanie dzięki temu posłem, lecz kandydat Malinowski z tej samej listy
okręgowej, znajdujący się zarazem na liście krajowej danego ugrupowania.
Proporcjonalność wyborów aż z dwóch różnych powodów nie zachodzi: w różnych
okręgach ilość wyborców przypadających na jeden mandat jest bardzo rozmaita
(różni się nawet o kilkadziesiąt procent); poza tym nawet w tym samym okręgu
Malinowski może mieć mniej głosów i zostać posłem, a Zieliński więcej, ale nie
znaleźć się w Sejmie. Dlatego jest to ordynacja DYSproporcjonalna! Mniejsza tu
o to, czy ordynacja jest zgodna z konstytucją, a wybory legalne. Chodzi nie
o formalność, ale o to, że aktualna ordynacja wyborcza do Sejmu jest po prostu
zła!
* * *
PO TRZECIE, odwołanie się do przykładu współczesnych państw
demokratycznych (do których zaliczają się Holandia, Izrael i Szwecja) jest
niekoniecznie pouczające. Długotrwała polska tradycja (z czasów I
Rzeczypospolitej w swoim czasie największego państwa, jak na owe czasy,
demokratycznego) zawierała składnik dokładnie przeciwny. Posła wybierano w jednomandatowych
okręgach wyborczych na zasadzie: JEDEN POWIAT ― JEDEN POSEŁ. Oczywiście,
według ordynacji większościowej, wyrażając to dzisiejszą terminologią, czyli w
ten sposób, że posłem zostawał ten kandydat, który zyskał więcej głosów, niż
każdy z jego rywali. Przypomniał to w tymże "Najwyższym
Czasie", ale
już z 28 listopada 1992 r., p. Andrzej Lipiński w artykule pod tytułem "Daj
kreskę Doweyce!", którego tytuł jest cytatem z "Pana
Tadeusza" Adama Mickiewicza (ks. IV, w.
878 in fine). Ale to nie wszystko, bowiem autor tego artykułu uświadomił
czytelnikom, że także wśród współczesnych wielkich demokracji między innymi USA,
Wielka Brytania, Francja, Kanada, Australia i Indie oparły swe wybory
parlamentarne na ordynacjach bardziej albo mniej odpowiadających modelowi
WIĘKSZOŚCIOWEMU. Niedawno do grona takich państw dołączyły także Japonia i
Włochy, a połowa niemieckiego Bundestagu też od dawna jest wybierana w taki
(większościowy) sposób.
Warto więc może zastanowić się nad tym, dlaczego w tych państwach
obowiązują ordynacje większościowe Albo inaczej: w czym leżą jej zalety
doceniane przez społeczeństwa tych krajów? Powodów jest kilka przynajmniej
następujące:
1) pozytywna selekcja kandydatów ― nikt nie wystawi kandydata, o
którym wie, że jest nie dość znany wyborcom, albo że jest znany, lecz z gorszej
strony, toteż list kandydatów nie można by wymyślać w gabinetach centralnych
władz partyjnych, ani po kumotersku, ale raczej tylko licząc się zawczasu z
opinią publiczną;
2) większa stabilność polityczna kraju ― parlament
wybierany większościowo jest mniej rozdrobniony na frakcje i dlatego łatwiej mu
wyłonić trwałą większość i sformować trwały rząd;
3) większa jasność reguł gry oraz prostota i szybkość procedury
― nie mogłyby się zdarzać np. takie fakty jak ostatnio: PKW czekała na
opóźniające się wyniki wyborów z jednego okręgu, by ustalić, kto jakie progi
wyborcze przekroczył, a dopiero potem komisje okręgowe mogły ostatecznie
uruchomić metodę d'Hondta przyznając mandaty kandydatom poszczególnych
stronnictw;
4) większa łatwość wymiany elit (i to już po jednej kadencji!)
― w razie rozczarowania nimi nie potrzeba nadzwyczajnej mobilizacji tzw.
elektoratu dla odsunięcia od władzy stronnictw dotychczasowej koalicji rządowej
(albo jedynego rządzącego przez dziesiątki poprzednich lat jak niedawno w
Meksyku) i zastąpienia ich przez inne;
5) większa sprawiedliwość wyborów ― w każdym
współzawodnictwie muszą obok zwycięzców być pokonani, więc musi się zdarzyć, że
część wyborców nie będzie mieć swoich reprezentantów głosując na kandydatów,
którzy okażą się przegranymi, ale dzięki ordynacji większościowej przynajmniej
nie mogłoby być tak, że ktoś zostanie wybrany uzyskawszy np. piećdziesiąt
głosów (lub nawet... zero ale mając korzystnie wysokie miejsce na liście
krajowej wystawionej przez jego stronnictwo), a ktoś inny z dziesiątkami
tysięcy głosów jednak przegra;
6) niższy koszt wyborów ― i dla budżetu państwa
― mniej papieru na kartki wyborcze, mniej roboczogodzin pracy w komisjach
wyborczych, i dla budżetów stronnictw ― na pozyskanie głosu jednego
wyborcy potrzeba mniej pieniędzy, co także zmniejszy dysproporcje szans między
partiami bogatymi a biednymi.
* * *
Ordynacja czysto większościowa (okręgi jednomandatowe, a
ewentualnie w razie potrzeby dwie tury głosowania) i ordynacja czysto
proporcjonalna (cały kraj jednym okręgiem wyborczym) mają swoje wady i zalety.
Zarzut niereprezentatywności i niesprawiedliwości pp. Ekert i Jędrzejewski
stawiają także ordynacjom większościowym. Podają za przykład paradoksalne
wyniki wyborów w latach 1951 i 1974 w Wielkiej Brytanii, gdzie uzyskując (w
skali ogólnopaństwowej) więcej głosów od rywalki dana partia przegrywała
wybory, a przecież jest to kraj, w którym bardzo długotrwałe istnienie takiego
modelu ordynacji wyborczej już od dawna wymusiło funkcjonowanie Brytyjczyków w
systemie (praktycznie) dwupartyjnym. Więcej, w myśl zasady "zwycięzca
bierze wszystko" może się zdarzyć, że jeśli we wszystkich okręgach
popularność Partii
Pomarańczowej i Stronnictwa Fioletowego mają się do siebie jednakowo
i wynoszą np. 60:40, to elektorat SF (i wszelkie inne elektoraty) może pozostać
bez reprezentacji, bo PP zdobędzie wszystkie mandaty poselskie.
Jednak gorsze od czystych ordynacji są ich wersje złagodzone jak
np. ordynacja proporcjonalna z progami (Sejm) albo większościowa z
kilkumandatowymi okręgami wyborczymi (Senat). Istnienie dwóch
"czystych" modeli ordynacji w sam raz nadaje się do wykorzystania w
przypadku parlamentu dwuizbowego. Zwłaszcza w państwie jednolitym (tj.
nie będącym federacją), jakim jest Polska, dwuizbowość parlamentu jest
uzasadniona tylko pod warunkiem, że izby są wybierane w różny sposób i
pełnią różne funkcje. Ten warunek jest w Polsce spełniony od 1989 roku,
ale nie jest obojętne, na czym polegają szczegóły tej różnicy między izbami
Zgromadzenia Narodowego.
Moim zdaniem jedną izbę należałoby wybierać czysto większościowo, a
drugą czysto proporcjonalnie. Z przyczyn praktycznych i historycznych celowym
byłoby, aby Sejm wybierać większościowo, zaś Senat proporcjonalnie (jak izraelski
Knesset). Skoro naśladowano USA pod względem liczby senatorów, to jednak
(ponieważ Stany Zjednoczone są, ale Polska nie jest, federacją) nie jest
uzasadnione to, by województwom przyznawać po kilka mandatów senatorskich.
Raczej należałoby właśnie (i tylko) w przypadku Senatu przewidzieć wyłącznie
krajowe listy kandydatów z każdego stronnictwa, z kolejnością ustaloną przez
wewnątrzpartyjne preferencje. Poparcie owych list w skali ogólnopolskiej,
zaokrąglone do całkowitej liczby procentów (ale tak, by suma otrzymanych liczb
wyniosła dokładnie sto!), oznaczałoby zarazem, po ilu początkowych kandydatów z
danych list zostawałoby senatorami. Innymi słowami w myśl zasady, którą
zaproponował p. Janusz Korwin-Mikke pod koniec 1990 r. dla... wyborów do Sejmu:
"[...] poseł nie może być wybierany z regionu, lecz z listy partyjnej.
Procent głosów oddanych na partię przesądza o ilości jej posłów" (por.
"Brulion" nr 16, str. 14; potem, już od kilku lat, p. JKM
i kierowana przezeń partia UPR konsekwentnie opowiadają się za czysto
większościową ordynacją wyborczą do Sejmu, a nawet, w kadencji 1991-93,
formalnie zgłosili stosowny projekt ustawy). Dla obydwu izb można by
przewidzieć instytucję "zastępcy posła" albo "zastępcy
senatora" pozwalającą w wielu przypadkach unikać ogłaszania wyborów
uzupełniających w przypadku opróżnienia się danego mandatu przed upływem
kadencji.
W razie realizowania takiej koncepcji liczba posłów powinna być
zmniejszona (na przykład) o 100, aby obie izby mogły obradować i także
przeprowadzać głosowania (z wykorzystaniem urządzeń zliczających głosy)
wspólnie, w sali Sejmu, na 460 (360 + 100) dotychczasowych fotelach poselskich,
co także usprawniłoby pracę Zgromadzenia Narodowego. Tak powoływane izby
parlamentu uzupełniałyby się nawzajem pod względem rodzaju swojej przedstawicielskości:
to, czego nie odzwierciedlałby Sejm, byłoby dobrze reprezentowane przez Senat i
na odwrót. Bowiem łączenie w jednej izbie (a więc z jednakowymi
uprawnieniami do głosowania!) mandatariuszy powoływanych na różnych
zasadach (mam na myśli wszelkiego rodzaju uprzywilejowujące pewnych kandydatów
"listy krajowe" w wyborach do Sejmu z czasów "sanacji", a
także z lat 1985, 1989, 1991, 1993 i 1997) to JASKRAWE zaprzeczenie zasady
przedstawicielstwa. Liczbę 360 można by ew. zastąpić (zbliżoną do niej!)
ilością powiatów, gwoli zastosowania (staropolskiej) zasady "jeden
poseł z jednego powiatu". Ale także warte rozważenia wydaje się
utworzenie (w okolicach rzadko zaludnionych) okręgów obejmujących obszar dwóch
lub paru sąsiednich powiatów i w taki sposób uzyskać dokładnie 360 mandatów
poselskich do "obsadzania" w 360 jednomandatowych okręgach
wyborczych.
Dzięki większościowej ordynacji wyborczej Sejm byłby mniej
rozdrobniony politycznie i pełniłby decydującą rolę w czynnościach, które
należy wykonywać bez nadmiernej zwłoki w uchwalaniu budżetu państwa oraz
wyrażania zaufania albo nieufności członkom rządu: konstytucja powinna wymagać
tu, aby więcej niż stu osiemdziesięciu posłów (odpowiednio: niż połowa Sejmu!)
głosowała "za", podczas gdy w Senacie wystarczyłoby, że ilość głosów
"przeciw" w tej samej kwestii nie osiągałaby pięćdziesięciu.
W stanowieniu prawa (uchwalaniu ustaw) powinno być dokładnie na
odwrót: dłuższa nawet praca parlamentarna jak też konieczność zawierania
kompromisów pomiędzy większą ilością orientacji politycznych (na ogół, choć nie
zawsze) sprzyjają jakości jej efektów. Dlatego dla ważności ustawy powinno się
konstytucyjnie wymagać, aby więcej niż pięćdziesięciu senatorów ją poparło, a
mniej niż np. stu osiemdziesięciu posłów (chodzi o połowę składu Sejmu) było
jej przeciwnych; tylko dla odrzucenia sprzeciwu głowy państwa powinno się od
obu izb wymagać spełnienia trudniejszych (wyżej kwalifikowanych) warunków. (W
każdym głosowaniu oprócz powszechnego, realizowanego w referendach i wyborach
chyba żeby ustanowić prawny obowiązek chodzenia do urn osoby nie uczestniczące
powinny być zaliczone do wstrzymujących się od głosu, a nie skutkować
obniżeniem quorum!)
Skoro już mowa o kosztach wyborów, to warto też przywrócić zasadę,
że wszystkie obieralne organy władzy (prezydent, Zgromadzenie Narodowe oraz
samorządowe władze prawodawcze wszystkich szczebli oraz: wójtowie,
burmistrzowie, prezydenci miast, starostowie i wojewodowie) są powoływane jednocześnie,
na przykład 11 listopada każdego takiego roku, którego liczba dzieli się przez
cztery.
Pisząc o "przywróceniu, miałem
na myśli zaczerpnięcie wzoru z tzw. Polski Ludowej, a
dokładniej, z czasów sekretarzowania Gomułki: chociaż ówczesne
"wybory" Sejmu oraz wojewódzkich, powiatowych i gromadzkich rad
narodowych były fikcją, ten akurat wzór jest godzien naśladowania, ze względu
na oszczędność grosza publicznego; praktykują taki model również
Amerykanie. (Większościowe wybieranie posłów może odbywać się w jednej
turze głosowania, na co też istnieje sposób. Powinno odnosic się także do
radnych wojewódzkich, powiatowych i miejskich w dużych miastach ― w
małych miastach i w gminach powinno stosować się ordynacje czysto
proporcjonalną, skoro wyodrębnianie malutkich jednomandatowych okręgów
wyborczych wydaje się mało sensowne, zaś wyborca jest w stanie znać wszystkich
kandydujących.)
To powinno też zmniejszyć prawdopodobieństwo
tzw. "kohabitacji" czyli konieczności współistnienia prezydenta i
większości parlamentarnej wywodzących się z przeciwnych obozów politycznych),
co ani we Francji (skąd pochodzi ta nazwa) w połowie lat osiemdziesiątych, ani
w Polsce w latach 1993-95 oraz 1997-2001, ani zwłaszcza w Chile we wczesnych
latach siedemdziesiątych nie owocowało dobrymi następstwami... Kadencja tak
obieranych organów władzy rozpoczynałaby się 1 stycznia po wyborach i trwałaby
cztery pełne lata kalendarzowe, upływając z dniem 31 grudnia po następnych
wyborach.
* * *
We poprzednich (1997 r.) wyborach reprezentację w obu izbach
Zgromadzenia Narodowego uzyskały AWS i ROP, które łączy między innymi wspólny
tzw. "obywatelski projekt konstytucji". Przewiduje on właśnie
większościową ordynację wyborczą (dla przynajmniej dwóch trzecich składu Sejmu)
Gdy przew. Marian Krzaklewski przemawiał na posiedzeniu Zgromadzenia Narodowego
podczas debaty konstytucyjnej (to też było w 1997 r., ale w kadencji wówczas
dobiegającej końca), kwestia ordynacji wyborczej też została postawiona. Środki
przekazu zwróciły uwagę na pewne fragmenty jego przemówienia, budzące mało
uzasadnione emocje po obu stronach sporu, bowiem dotyczące spraw symbolicznych,
a w niemałej mierze pozornych. Natomiast przemówienie pos. Wojciecha Błasiaka,
który tamtego dnia szczególnie skupił się na tej konkretnej i ważnej kwestii,
zostało potraktowane w bardzo znamienny sposób: na sali starano się tupaniem
zagłuszyć jego słowa, natomiast relacje radiowe i telewizyjne tego przemówienia
nie dostrzegły.
W ten sposób pokazało się, kto jest
szczególnie zainteresowany w utrzymaniu ordynacji myląco zwanej
"proporcjonalną" to niesamowicie przypomina osiemnastowieczną
kuratelę późniejszych mocarstw rozbiorczych nad utrzymaniem korzystnego dla
nich, słabego ustroju Pierwszej Rzeczypospolitej, a między innymi zasady liberum
veto!
Niestety, nie udało się skutecznie trzymać parlamentarzystów AWS i ROP za słowo, by doprowadzili (co nie było łatwe, przyznajmy!) do pożądanej zmiany ordynacji wyborczej; koalicja AWS + UW sprawiła swoim wyborcom nie tylko to jedno rozczarowanie... Trzeba pamiętać, że w 19