Konrad Turzyński
Euro-pułapki
Broszura, sygnowana nazwiskiem prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego i dostarczana do wszystkich gospodarstw domowych w Polsce, zawiera m.in. także informację o tym, czego powinniśmy spodziewać się, jeżeli wybierzemy nieprzystąpienie Polski do Unii Europejskiej. Jeden z kilku punktów mówi o tym, że w takim wypadku Unia będzie mogła za pomocą dumpingu wspierać eksport na obszar Polski, ale Polska wobec importu z Unii Europejskiej nie będzie mogła zastosować barier celnych. Więc jako członkini UE Polska będzie bezbronna wobec dumpingu (wszak różnica w poziomie dopłat do rolnictwa w krajach dotychczasowej "piętnastki" i w Polsce należącej do UE to dumping!), zaś w przeciwnym razie ― również. Dosłownie nie uwierzyłem własnym oczom i sprawdziłem, czy tam rzeczywiście jest tak napisane. Jest, każdy może się upewnić (punkt trzeci od góry na str. 15).
Okazuje się, że czołowy unioentuzjasta, jakim jest aktualny prezydent, nie wzbrania się demaskować elementarnej nieuczciwości oferty! W ten sposób nachalna propaganda pro-unijna jeszcze bardziej przypomina to, co w głośnym filmie "Ojciec chrzestny" nazwano "propozycją nie do odrzucenia". Skoro bowiem doszło do tak jaskrawej niesprawiedliwości przejawiającej się w dysproporcji uprawnień między Polską a Unią Europejską, to niechybnie winę za wyrażenie zgody na takie zobowiązanie się Rzeczypospolitej Polskiej ponoszą jej władze. Kto personalnie ― nie wiem, jednak z dużym prawdopodobieństwem można przyjąć, że przynajmniej, gdy chodzi o stanowisko głowy państwa, współodpowiedzialnym jest sam prez. Kwaśniewski, nie zaś jego dwaj poprzednicy (bowiem za ich kadencyj tak szczegółowe kwestie zapewne nie były jeszcze przedmiotami uzgodnień w negocjacjach przedakcesyjnych). Jakiś arcy-niedobry "Gargamel" wynegocjował w naszym imieniu nie tylko fatalne warunki przynależności do Unii, ale także fatalne warunki... nie-przynależności!
I
to właśnie ONI, ci "Gargamele", mają czelność pytać, niby to
retorycznie: "jak nie Unia, to co? Białoruś?" ― na co
zresztą odpowiedź jest tylko jedna: "jak nie Unia, to Białoruś, jak
Unia, to też Białoruś"! W
relacji między Niemcami a Rosją ― oj, pardon, tak nie wolno mówić!
― miało być: "między Unią Europejską a Wspólnotą Niepodległych Państw" ― Polska jest tak samo nieważnym pionkiem
jak Białoruś, a jedyna różnica to ta, że Białoruś leży w rosyjskiej, Polska zaś
w niemieckiej strefie wpływów tak długo, aż te dwie wspólnoty (obie
proklamowane w grudniu 1991 roku, niemal równocześnie!) połączą
się za jakieś małe kilkanaście lat w coś, co prez. Gorbaczow nazywał "Wspólnym Europejskim Domem", zaś prez. Putin
nazywa "Wspólnym
Obszarem Gospodarczym".
Kwestię tranzytu między eksklawą królewiecką a Rosją już w 2002 roku
rozstrzygano PONAD głowami Polaków i Litwinów, zaś aresztowania przebywającego
w Danii Czeczeńca dokonała duńska policja po prostu na prośbę Rosji. Jak widać,
"Białoruś" sięga nie do Niemna, ale do Odry, a nawet dalej...
14
maja 2003 r. rano Telewizja Polska pokazała fragment happeningu, realizowanego
przez aktorów odgrywających scenę niby to zaślubin, przy czym
"imiona" i "nazwiska" nowożeńców wskazują, iż chodzi o
Polskę (jako pana młodego) i Unię
Europejską (jako pannę
młodą). Już jakiś czas temu czołowi unioentuzjaści przyznawali z nieukrywaną satysfakcją,
że przystąpienie do UE jest jak "katolickie
małżeństwo" ― stanowi związek nierozerwalny, bez możliwości rozwodu (czyli prawa do sececji,
wystąpienia z Unii ― formalnie gorzej, niż w
totalitarnej pseudo-federacji sowieckiej,
gdzie "prawo wychoda"
przez siedem dekad było fikcją, zapisaną w kolejnych konstytucjach, okrutnym
żartem, choć... w 1991 r. zostało zrealizowane). Teraz
okazuje się, że ta matrymonialna alegoria (żałosna według mnie, ale... być może mój gust został wypaczony przez moje antyunijne uprzedzenie?) przypomina
raczej "tolerancyjne" (a nie katolickie) małżeństwo: obie
strony umawiają się z góry, że w nim nie ma obowiązywać wierność. Ale... tylko w jednym kierunku. Ta mniej uprawniona strona ma być
wierna nawet w wypadku niezawarcia związku! Biorąc
pod uwagę przypisanie płci (męskiej ― Polsce, żeńskiej ― Unii Europejskiej) w owym happeningu, jest to widocznie
forma feministycznej zemsty na rodzie męskim za epoki, w których niewierność
mężów była traktowana bardziej wyrozumiale niż niewierność żon (tak! ― w arcypostępowej Republice Francuskiej jeszcze 100 lat temu cudzołóstwo było przestępstwem,
jednak niewiernej żonie groziła kara surowsza niż niewiernemu mężowi!). Wejście
do UE to "one way ticket"
(= bilet w jedną stronę) ― na domiar złego, unioentuzjaści szerzą złudzenie, jakoby wady Unii Europejskiej można było naprawić dopiero po
akcesji naszego kraju do niej. Domyślnie ― poprzez wspólny (katolicki)
front: Polaków, Słowaków, Litwinów, Słoweńców, Maltańczyków, Irlandczyków, Hiszpanów
itd. To jest ograny numer! Dokładnie tak samo "rozumowali" ci, co
wstępując do kompartii usprawiedliwiali to przed sobą samymi i przed innymi liczeniem
na to, że w partii są potrzebni uczciwi ludzie, którzy od
wewnątrz zmienią ją na lepsze. W Polsce jedyne, co uzyskali tym sposobem, było to, że ―
dopiero w ostatnich kilku latach jej istnienia! ― PZPR jawnie przyzwalała na to, by jej szeregowi członkowie
przyznawali się do swego wyznania i praktykowali je (co
bynajmniej nie znaczy, że z punktu widzenia religii byli w porządku!). Zresztą
w wielu wypadkach są to ci sami ludzie, którzy teraz wierzą w dobroczynną
obecność Polski w Unii
Europejskiej...
Jednak
to, co najbardziej negatywnie poruszyło mnie w tym przekazie telewizyjnym, to
piosenka, a raczej jej fragment, który w zachęcaniu do głosowania ZA
przystąpieniem do UE sugerował: "nie słuchaj Judasza" (cytuję z pamięci). A zatem niejako w imieniu wszystkich
tych w Polsce, którzy przygotowują naszemu krajowi trwałe podporządkowanie,
sprzeczne ze staropolską zasadą "wolni z wolnymi, równi z równymi", powiada się, że jest na odwrót, niż
mogłoby się wydawać ― że "Judaszami",
zdrajcami są nie unioentuzjaści, ale uniosceptycy. Skąd ta
nowomowa? Skąd to, że słowa (wartościujące) zostają zamienione rolami? Ano
chyba stąd, że np. ludowy komisarz spraw zagraniczych Związku Sowieckiego Wiaczesław Mołotow w przemówieniu na posiedzeniu Rady Najwyższej ZSRS
31 października 1939 r. uznał, iż "[...] takie pojęcia jak »agresja« i »agresor« nabrały [...] nowego znaczenia [...]", toteż
agresorami i podżegaczami wojennymi są Wielka Brytania i Francja, które
wypowiedziały "wojnę ideologiczną" Niemcom po ich napaści na
Polskę (tylko wypowiedziały, ale tu mniejsza o to), i to wojnę posiadającą "imperialistyczny charakter", zaś właśnie Rzesza Niemiecka
i Zwiazek Sowiecki to państwa "miłujące
pokój" ― Sowiety świadczą "polityczne poparcie Niemiec w ich dążeniu do
pokoju". W powieści George'a
Orwella "Rok 1984"
podobnych kwiatków jest więcej ― szczytem wszystkiego wydaje się tam
nazwanie okrutnej, przerażającej bezpieki "Ministerstwem Miłości"...
Polski satyryk, Janusz Szpotański, w poemacie "Caryca i zwierciadło", odsłaniającym cynizm Rosji w
wykorzystywaniu naiwności Zachodu pod pozorami "odprężenia", nie
omieszkał zaznaczyć tego podmieniania sensów słów: "Na czarne ― »białe« mówić nada, / bo to przemawia do Zapada; / na knuty, kaźnie i tortury ― / że to gumanne
manikiury! / Nada ich przekonywać mudro, / że wojna ― mir, że chlew to źródło, / że okupacja ― wyzwolenie, / a będą cieszyć się szalenie!". Tak więc przypisywanie
patriotom etykietki ZDRAJCY to normalna kolej rzeczy (ale w nienormalnym
świecie socjalistycznej fikcji, tj. w
"nierzeczywistości"). Carska soldateska nadawała POLSKI order Virtuti Militari (wszak ustanowiony w 1792 r. dla
upamiętnienia bitwy między Polakami a Rosjanami!) rozmaitym
swoim żołdakom za "usmierienije polskowo miatieża"
(to znaczy: za zasługi w tłumieniu powstania listopadowego).
Tak,
mamy to szczęście żyć w czasach, w których można już zrozumieć zuchwałość
pewnych naszych znanych rodaków: Mikołaj Kopernik, Jan Kochanowski i Maria
Skłodowska pojechali na Zachód Europy studiować nie dbając o to, czy kontynent
jest już należycie zjednoczony, ba... taki Adam
Mickiewicz był już całkiem bezczelny: on na paryskiej Sorbonie nie studiował,
lecz (o zgrozo!) wykładał! Już tak mało zostało, małe
sto pięćdziesiąt kilka lat, a wieszcz nie poczekał na jewroanschluss (= jewropiejskij Anschluss). Co, nie wiedział? No, to co z niego za wieszcz?
Tymczasem
nasila się szeptana propaganda, podobna do tej z początku 1996 roku: nie
iść na referendum! Wtedy mówiono, że nie wiadomo, o co chodzi (chodziło
― najkrócej mówiąc ― o powszechne uwłaszczenie; w sumie było pięć
pytań). Mówiono, mówiono, aż wmówiono, i skutek był taki, iż frekwencja okazała
się niższa niż ustawowo wymagane 50% elektoratu. Niesłychane: ludzie
uwierzyli w to, że nie wiedzą! Tak bezczelny numer nie prędko da się
powtórzyć, toteż obecnie jest podawany inny motyw: wmawia się wyborcom, że
jest dokładnie na odwrót, niż powiada ustawa ― że
to w razie zbyt małej frekwencji nastąpi rozstrzygnięcie głosami obywateli, zaś
w razie przekroczenia progu 50% kwestię przystąpienia do Unii rozstrzygnie parlament. To tak, jak gdyby ktoś podpowiadał
kierowcom, że kodeks drogowy w Polsce nakazuje ruch lewostronny! Wystarczy
zajrzeć i przeczytać! Jednak nie tylko tysięcy stronic "Traktatu Akcesyjnego" ponad 90% Polaków nie przeczyta, ale
nawet ustawy o referendum ― nie każdy ma praktyczną możliwość, ale też
nie każdemu chce się czytać.
Proporcje
zwolenników i przeciwników przystąpienia do UE są dość
wyrównane: toteż żadna ze stron sporu nie może spokojnie czekać na swój sukces referendalny. Jednak uniosceptycy
ryzykują tylko swój prestiż, zaś wśród unioentuzjastów są ludzie materialnie zainteresowani
(liczą na unijne etaty w kraju i za granicą!), dla
nich przegrana to znacznie poważniejsze ryzyko! (Nie byłoby takiego problemu,
gdyby Polska skorzystała z oferty prez. USA, George'a
Busha seniora, złożonej już w 1992 roku, to znaczy, gdyby przystąpiła do
NAFTA... O to różne kraje, bynajmniej niekoniecznie leżące w Ameryce, skutecznie
zabiegają, są wśród nich anglosaskie: Australia i Nowa Zelandia,
iberoamerykańskie Chile, semickie: Izrael i Jordania; znajdują się one na
różnych etapach tych starań: właśnie kilka dni temu do tego stowarzyszenia
formalnie przystąpił... indochiński Singapur! NAFTA to
nie żadna [pseudo]federacja, tam nie ma synekur do objęcia, to umocnienie
Kapitalizmu, w przeciwieństwie do UE, będącej
ostoją Socjalizmu ― Karol Marx
i Fryderyk Engels chyba proroczo to przewidzieli, wydając swój "Manifest komunistyczny" właśnie w Brukseli...) Toteż, właśnie dlatego, to unioentuzjastom zależy na nieważności się referendum.
Nie wypada jednak im namawiać współobywateli do bojkotu, są przecież powiązani
z kręgami sprawującymi władzę (w jakimś stopniu to ci sami ludzie!), a
przecież to organy władzy zarządziły referendum. Dlatego unioentuzjaści rozsyłają swoje "antyfrekwencyjne wici" przez podstawione osoby, a
dalej już zwykłą drogą pogłoski, kolportowanej przez najzwyklejszych szarych
obywateli, nastawionych uniosceptycznie. Owszem,
przeciwnik przystąpienia Polski do UE w
referendum ryzykuje, że zostanie przegłosowany, natomiast absencja referendalna w każdym wypadku (tzn.: bez względu na to,
czy za wejściem opowie się większość, czy mniejszość głosujących i czy
zaniechał pójścia na referendum zwolennik czy przeciwnik UE) sprzyja temu, iż kwestię rozstrzygnie się w Sejmie i
Senacie, gdzie efekt jest przesądzony (na rzecz akcesji Polski do UE).
Przypomnijmy
sobie dwa niedawne referenda z lat 1996 i 1997 ― w OBYDWU frekwencja
była mniejsza niż ustawowy próg 50%, ale pierwsze uznano za niewiążące,
drugiego zaś nie.
Otóż
w dniu 18 lutego 1996 r. ― przy frekwencji 32,40% ― aż 8.580.129
(czyli 94,54%) głosujących poparło powszechne
uwłaszczenie, przeciwnych było 343.197 obywateli
― uwłaszczenia jak nie było, tak nie ma, bowiem już w dwa dni potem
Państwowa Komisja Wyborcza obwieściła, że "wynik referendum nie jest wiążący". Zaś w dniu 25 maja 1997 r. ― przy frekwencji
42,86% ― tylko 6.396.641 (czyli 52,70%)
głosujących poparło projekt nowej konstytucji, przeciwnych było aż 5.570.493 obywateli ― konstytucja uchodzi jednak za obowiązującą
(od 17 października owego roku powcząwszy), ponieważ
w uchwale 15 lipca 1997 r. "Orzekając o ważności referendum, Sąd Najwyższy stwierdził, że
Konstytucja została przyjęta".
Przepisy,
które uprzednio regulowały kwestię, kiedy wynik referendum ma skutki prawne, jedn w tzw. "małej konstytucji" z 1992 r.,
drugi w "ustawie o referendum" z 1995 r., mówiły zgodnie, że
jeśli frekwencja przekracza 50%, to "wynik referendum jest wiążący", nic nie stanowiąc na wypadek mniejszej frekwencji. PKW
widocznie nie miała odwagi napisać w swoim obwieszczeniu, że wynik referendum
konstytucyjnego jest wiążący ― pozostawiła to karkołomne zadanie Sądowi
Najwyższemu, który wywiązał się zeń z iście kazuistyczną ekwilibrystyką,
przekonując uczenie, a zawile ― i z powołaniem się na przemilczenie PKW!
― że chociaż dwa plus dwa równa się cztery, to
jednak tym razem dwa plus dwa nie równa się cztery ― dokładniej mówiąc: (co
prawda) 32,40 to mniej niż 50, ale 42,86 to (tym razem, jak się okazuje)
niejako więcej niż 50. Jest to przykład na to, jak "Na czarne ― »białe« mówić nada" ― ale już nie z poziomu głupawej propagandy,
lecz (niestety!) w jak najbardziej oficjalnej
wypowiedzi ― przecież i obwieszczenia Państwowej Komisji Wyborczej, i
uchwały Sądu Najwyższego są publikowane w "Dzienniku Ustaw RP"!
Dlaczego?
Jest pomiędzy tymi referendami zasadnicza różnica: wynik pierwszego
(w sprawie uwłaszczenia) był niepomyślny dla komunistów, wynik drugiego (w sprawie konstytucji) był dla komunistów pomyślny. Ściśle mówiąc, 18 lutego 1996 r. odbyły
się dwa referenda o zbliżonej tematyce ― to drugie, zarządzone przez
Sejm, a nie przez Prezydenta, i zawierające aż 4 pytania, wypadło bardzo
podobnie ― równie niepomyślnie dla komunistów ― m.in. odrzucając
większością 72,52% głosów projekt rozszerzenia (na inne przedsiębiorstwa)
prywatyzacji, dokonywanej poprzez Narodowe Fundusze Inwestycyjne, czyli
odrzucając politykę ministrów: Janusza Lewandowskiego i Wiesława Kaczmarka, jak
teraz już od kilku lat powszechnie i naocznie widać, kompletnie
zbankrutowaną...
Tym razem wynikiem pomyślnym dla komunistów byłaby akcesja Polski do UE, zatem dla uniosceptyków
jedyną strategią jest przyczynić się do możliwie dużej frekwencji i wrzucać
ważne głosy na "NIE". Wtedy jedyne, co nam w najbliższej przyszłości grozi, to
powtórka z referendum. Jeszcze żadne referendum o wyniku pomyślnym dla integrystów integracji nie było powtarzane! (Był jeden
wyjątek: w 1974 r. Brytyjczycy głosowali nad ew. wystąpieniem z EWG ―
właśnie, w EWG to było jeszcze możliwe, w UE już nie
jest...) Za to referenda mające przeciwne rezultaty zdarzały się: w Danii (1
raz), w Irlandii (1 raz), Norwegii (już 2 razy) i w Szwajcarii (już 5 razy, no ale tam jest w ogóle tradycja referendów...). Nic
lepszego na razie i tak nie możemy zrobić, niż odsuwać w przyszłość ewentualny
triumf Socjalizmu ― w kraju i jego otoczeniu.
Toruń,
19 maja 2003 r.