Imperium szydercy
Gorączkowa
dyskusja na temat o. Tadeusza Rydzyka i Radia Maryja, niedawno na nowo
wzniecona przez przeciwników tego księdza i tej rozgłośni, jest aż nadto dobrą
sposobnością, aby przypomnieć inne imperium, o wiele bardziej zasługujące na
ten epitet.
Mam
na myśli człowieka, którego nazwiska nie chcę powtarzać, aby – tak jak to
uzasadniał już kilkanaście lat temu znany polski satyryk, pan Jacek Federowicz
– nie utrwalać go dodatkowo w pamięci rodaków. (Nie jest to – w tym wypadku –
nazwisko autentyczne, lecz przybrane przez ojca tego człowieka; oryginalne
nazwisko tej rodziny brzmiało zresztą bardzo podobnie.) Z tego samego powodu
nie będę wymieniał nazwy środka przekazu, którego uosobieniem jest ów człowiek.
Kto zechce, łatwo się domyśli – "mądremu dość", jak głosi starożytne
rzymskie przysłowie.
Jest
to człowiek, dla którego nie ma świętości. Pozwolił sobie w 1981 roku na bardzo
niesmaczny żart z narodu, z którego się wywodzi, i z religii, wyznawanej przez
znaczną część jego rodaków; na ogół tego rodzaju żarty z owej społeczności są
czymś, na co nie można sobie bezkarnie pozwolić... Będąc człowiekiem
areligijnym – i bardzo niechętnym wobec katolicyzmu! – pozwolił sobie na
publiczne demonstrowanie dokumentu mającego świadczyć, jakoby uzyskał na piśmie
błogosławieństwo od papieża Jana Pawła II. Innym z jego bardzo niestosownych
żartów było sugerowanie, jakoby nabył prawa autorskie do polskiego hymnu
narodowego. Kiedy indziej użył w odniesieniu do naszego kraju, którego obywatelem
i mieszkańcem jest od siedmiu dziesięcioleci, po prostu zniewagi – cytuję: "Bolesław
Krzywomordy podzielił tę pieprzoną Polskę między swoich synów". Nigdy
nie próbowano rozliczyć go z tych postępków, chociaż on znalazł drogę
sądową, aby wyrazić sprzeciw wobec porównania go do pewnej ponurej postaci
pewnego totalitarnego byłego supermocarstwa.
Wnikliwy
obserwator potrafił bardzo rychło rozpoznać rzeczywistą rolę tego
człowieka: "Darujemy sobie wreszcie powtarzanie obiegowego głupstwa o
rzekomej opozycyjności szefa [– – – –] wobec nowego porządku. Przede wszystkim, [– – – –] jest tego porządku
jednym z głównych architektów, niektórzy twierdzą wręcz, że pomysł `okrągłego
stołu' wyszedł właśnie od niego – po drugie zaś, że jest tego porządku jednym z
głównych beneficjentów. Sądzę, że także – a przynajmniej tak to zostało
przy okrągłym stole zaplanowane – jednym z jego głównych filarów, nie mniej
istotnym niż `Gazeta Wyborcza'. [...] Od samego początku spotkał się on ze strony rządu Mazowieckiego
z nieudolnie ukrywaną pomocą. Powstanie [– – – –] [– – – –] byłoby absolutnie niemożliwe bez daleko posuniętej
życzliwości Komisji Likwidacyjnej RSW, która zadbała o zapewnienie nowemu pismu
taniego lokalu i możliwości druku – w tym samym czasie, gdy wiele wychodzących
z podziemia periodyków i wydawnictw spotykało się ze strony nowych,
solidarnościowych urzędników z dziwną niechęcią i upartym rzucaniem kłód pod
nogi. [...] [– – – –] korzystało z takich
samych ulg i preferencji jak `[Gazeta]
Wyborcza' czy `[Tygodnik] Solidarność'!" (por.: Rafał Aleksander Ziemkiewicz, "Trefniś Pana
Prezydenta", "Najwyższy
Czas!" nr 13(104) z 28 marca 1992 r., str. VIIVIII;
symbolem [– – – –], stosowanym 20 lat temu przez PRL-owską cenzurę, zastąpiłem w tym przytoczeniu nazwisko
inkryminowanego człowieka i nazwę inkryminowanego środka przekazu; pogrubienia
w cytacie moje – K.T.). Tekst Ziemkiewicza ukazał się niemal 11 lat temu – i
co? I nic: jest, jak było. Są (jak w "Folwarku zwierzęcym"
Erica Blaire'a, ps. George Orwell) "równi i równiejsi". W owej
alegorii rewolucyj, odbywających się w ludzkich społeczeństwach, autor pokazał
bunt zwierząt hodowlanych przeciwko człowiekowi, który to bunt został potem
zawłaszczony przez elitę zwierząt – świnie. To dla nich zmieniono rewolucyjne
przykazanie "wszystkie zwierzęta są równe", dodając "ale
niektóre są równiejsze". Świnie po pewnym czasie znalazły sposób na
porozumienie się z dotychczasowym wrogiem, co autor pokazuje w – jakże
znamiennym dla nas, Polaków – ostatnim zdaniu tegoż utworu: "Zwierzęta
w ogrodzie patrzyły to na świnię, to na człowieka, a potem znów na świnię i na
człowieka, ale już nikt nie mógł rozpoznać, kto kim jest".
Zwracam
uwagę na to, że red. Ziemkiewicz przypisał człowiekowi, o którym tutaj piszę,
bycie współ-architektem porządku (albo raczej "nieładu ustalonego"
– jeśli można tu zapożyczyć wyrażenie, lansowane niegdyś przez Emanuela
Mouniera). Owszem, [– – – –] na samym początku 1981
roku napisał list do ówczesnego I sekretarza KC PZPR. W tym liście można przeczytać między innymi: "Jednym
słowem, trzeba urządzić w Polsce przełom, [...] Wydaje mi się, że w jednym
czasie trzeba zgromadzić wiele różnych politycznych wydarzeń. [...] żeby
stworzyć sytuację, że oto dokonuje się ten upragniony, wielki przełom. [...]
Istotą przełomu byłoby oczywiście powołanie koalicyjnego rządu, [...] Nie
jestem żadnym »integralnym demokratą« i nie marzę o udziale katolików we
władzy. Sądzę, że w sensie możliwości przyszłego tworzenia programu nowoczesnego
rozwoju Polski, ich udział we władzy bardzo utrudni nasze zamierzenia. Wiem
też, że to wariant bardzo trudny do przełknięcia dla PZPR, oznaczający jakby
zaprzepaszczenie długoletniej ewolucji politycznej, cofnięcie się do połowy lat
czterdziestych [...] Jestem człowiekiem skrajnie niechętnym katolikom, ich
programowi, wyobrażeniom, mentalności, ale – co wygląda na paradoks – w rządach
koalicyjnych widzę najlepszą szansę odrodzenia znaczenia i siły PZPR, [...] Rząd koalicyjny sprawi, że część tych sił, zbierających
poklask z tytułu swej opozycyjnej pozycji, zacznie współodpowiadać, więc
zbierać cięgi od społeczeństwa. [...] Upadnie więc wyobrażenie, że ci
inni z ugrupowań katolickich, z »Solidarności« są lepsi. Pogorszy się ich
pozycję wobec społeczeństwa, znikną mity istniejące w społeczeństwie, że
wszyscy są świetni oprócz komunistów. Jeśli PZPR stanie się siłą twórczą pod względem myśli programowej, atrakcyjną
– może to być podstawa do odbudowy pozycji partii w społeczeństwie jako
ugrupowania bardziej pragmatycznego, lepiej otwartego na współczesny świat,
nowoczesnego." Stan wojenny posłużył (chyba?) lepszemu
przygotowaniu kadr, którym owe zewnętrzne pozory władzy miano powierzyć. Po
paru latach wreszcie doceniono autora owego listu: wraz z aparatczykiem, bardzo
spoufalonym ze wschodnioniemiecką Stasi, jak również z jednym spośród najwyżej postawionych generałów
"rodzimej" bezpieki, o znacznych zasługach dla reżymu, już co najmniej od grudnia 1970 roku począwszy, stanowili
"zespół trzech", przygotowujący realizację wymyślonej przezeń
wyrafinowanej komunistycznej pułapki
na świadomość Polaków. Wreszcie, z dziewięcioletnim "poślizgiem",
realizacja tej pułapki zaczęła się odbywać. Kiedy już komunistyczny generał został
zatwierdzony na stanowisku prezydenta PRL, komunistyczny tygodnik
"Polityka" z "odświętną" – po komunistycznemu – datą "mógł" opublikować treść owego listu. (Jego autor
później dał do zrozumienia, że nie ma powodu zaprzeczać autentyczności listu.)
Natomiast o skuteczności przekonaliśmy się w ciągu minionych kilkunastu lat już
parę razy, obserwując, jak hasło "komuno, wróć!" przestało być żartem, materializując się w postaci wyników
kilku głosowań obywateli w wyborach i referendach...
Nazwa
"okrągłego stołu" – w sensie porozumienia między opozycją a PZPR – została publicznie sformułowana najpóźniej
w 1983 roku: przez red. Jerzego Surdykowskiego, który do 12 grudnia
1981 r. należał do PZPR i pracował w "Gazecie
Krakowskiej", organie KW PZPR w Krakowie. W artykule, zamówionym u niego przez redakcję komunistycznej "Polityki" pod koniec 1982 r.,
następnie odrzuconym przez redakcję i ostatecznie wydrukowanym w pewnym
podziemnym piśmie, tow. Surdykowski pisał: "Nie twierdzę i nigdy nie
twierdziłem, że w Polsce należy czym prędzej wprowadzić pluralistyczną
demokrację w stylu zachodnim, [...] Do 13 grudnia 1981 roku przy
ewentualnym »okrągłym stole« narodowego porozumienia zasiąść mogli trzej
partnerzy: [...] partia [...], »Solidarność« i wreszcie Kościół, [...] Stan wojenny
przyniósł burzliwą przebudowę tego trójbiegunowego [...] układu na
dwubiegunowy: przy stole pozostała »władza« [...] oraz [...] Episkopat, [...] Renesans polskiego
katolicyzmu w latach siedemdziesiątych był dla mnie [...] nade wszystko efektem
zaprzepaszczenia szans socjalizmu, pochodną deficytu sensu i
nadziei w źle rządzonym państwie, przekornym "sukcesem" fałszywej
propagandy sukcesu. [...] Tak więc Kościół – zawsze nawołujący do umiarkowania
i biegły w rozładowywaniu napięć – jest dla władz bardzo pożądanym partnerem
ewentualnego porozumienia, [...] Z drugiej strony rządzący aparat władzy jest
też dla hierarchii kościelnej partnerem co najmniej interesującym. [...] w
rządzącej partii zawsze
byli aktywiści, którzy poszukiwali sojuszników i wsparcia dla władz na
społecznej prawicy. Wydawać by się mogło, że właśnie polska lewica i jej
różne odcienie powinny być naturalnym zapleczem sojuszniczym dla partii komunistycznej,
tymczasem nie zawsze tak bywało. [...] [Tu autor wymienia: Stowarzyszenie PAX, 1968 rok i Zjednoczenie Patriotyczne »Grunwald« – K.T.] [...]
nader często różne grupy lewicy niekomunistycznej sprowadzane były do roli wrogów, [...]" Surdykowski rozważa
możliwość zawarcia najpierw porozumienia między Kościołem a PZPR, bez udziału "Solidarności": "Małe
porozumienie byłoby otwarciem drogi do takiego »świętego przymierza«,
substytutem »wielkiego porozumienia« [...] dla mnie osobiście i dla wielu
moich przyjaciół z kręgu niekomunistycznej lewicy takie »małe porozumienie« oznacza izolację, kres nadziei, a dla
niektórych może i osobistą katastrofę będącą nieuchronnie przeznaczeniem ludzi
spychanych przez bieg dziejów na pozycje zarówno wroga partii jak i Kościoła, [...] Istnieją różne podejrzane osobistości co pewien czas [...]
wyrzucane z rządzącej partii pod zarzutem rewizjonizmu i innych ideowych grzechów głównych
[...] społeczeństwo nasze jest dziś jak nigdy lewicowe, choć w przeważającej
części niekomunistyczne. Lewica ta zaczyna się od rządzącej partii i przez różne kierunki niekomunistycznego
socjalizmu ogarnia, już niemarksistowskie, liberalne, czy
raczej chrześcijańsko-liberalne centrum, które od tradycyjnej lewicy przejęło dziś znaczną
część jej sposobu myślenia, a nawet frazeologii. [...] Wśród tak rozumianej lewicy [...] mogłaby szukać
wsparcia i sojuszu lewicowa przecież partia. »Wielkie porozumienie«,
wciąż przecież możliwe [...] trudniejsze także dla rządzącej partii. Ale i
niełatwe dla lewicy. Ona sama musiałaby się nauczyć [...] politycznej sztuki
zapominania bolesnych urazów pozostałych po przeróżnych (może i z punktu
widzenia rządzącej partii koniecznych) wydalaniach, po na pewno już nie koniecznym
wypychaniu potencjalnych, choć inaczej myślących sojuszników we wrogość, a
nierzadko i w podziemie." (Por.: Jerzy Surdykowski, "Między
porozumieniem a »świętym przymierzem«", "Vacat" numer 10 z października
1983 r., str. 40-44; wyróżnienia moje – K.T.) Porozumienie władzy komunistycznej z Kościołem Katolickim
jest potrzebne, ale tak naprawdę ma chodzić o to, aby dogadali się towarzysze partyjni z towarzyszami ekspartyjnymi. Ci drudzy byli wyrzucani
z PZPR, ale Surdykowski woli nazywać ich "niekomunistyczną lewicą", bo to lepiej brzmi.
Przedmiotem obaw autora jest to, że PZPR może poprzestałaby na porozumieniu z Kościołem, pozostawiając
rozmaitych lewicowców z niej wyrzuconych – także
siebie wyraźnie miał na myśli – "na lodzie".
Zaledwie
w kilka lat później Jerzy Surdykowski już nie pisał o tak
"idealistycznych" sprawach, lecz o bardziej przyziemnych: w lipcu
1989 roku na łamach "Gazety Wyborczej" przekonywał, że nie należy się bać uwłaszczenia nomenklatury: "Jeśli pewna
część ludzi władzy – może niekoniecznie »liberałów«, lecz po prostu
sprytniejszych i bardziej przewidujących – usiłuje ze swych partyjnych i
dyrektorskich pozycji przejść do roli kapitalistów, to znaczy, że przestaje
bronić nomenklaturowych stołków i widzi swój osobisty interes w przełomowych reformach, w
powrocie Polski do Europy, do normalnej wolnej gospodarki rynkowej. Prawda,
że jest to proces brzydki, niesprawiedliwy i mało mający wspólnego z
uczciwością, bo półprywatne spółki wykupują za grosz majątek narodowy, a
ludzie z nomenklatury
zamieniają na kapitał to, czym dysponują: »chody« w administracji, dostęp do
środków produkcji. Ale jednocześnie ludźmi nomenklatury być przestają, ich przedsiębiorczość jest także krępowana przez neostalinowski gorset »realnego socjalizmu«. Stają się sojusznikami
zmian." (Por.: Piotr Bączek, "Jak
Balcerowicz rynek budował", "Głos", nr 2(860) z 13 stycznia 2001 r., str. 1415; wyróżnienia jak
tamże – K.T.). Swoją drogą, rzadko który Czerwony publicznie odsłonił się tak bardzo, jak tow. Jerzy Surdykowski:
ponieważ po powrocie "rewizjonistów" mogłoby nie dla wszystkich
wystarczyć "stołków" do obsadzenia , więc część aktualnej nomenklatury należy odsunąć i bardzo sowicie
opłacić ich na odchodne. Piękna wolta, nie ma co: najpierw oszustwo w polityce
(pomysł instrumentalnego potraktowania Kościoła), a potem oszustwo w gospodarce
(sankcjonowanie i utrwalenie aparatczyków z nomenklatury partyjnej w roli
pasożytów na gospodarce polskiej). Wreszcie go doceniono: latem 1990 r. został
konsulem RP w Nowym Jorku (por. "Głos" nr 64/66 z września – listopada 1990 r., str. 142-143).
* * *
Jak zapewne pamiętamy, rząd
Mazowieckiego powstał z poparcia koalicji OKP + ZSL
+ SD liczących odpowiednio: 161, 76 i 27 mandatów w kontraktowym Sejmie; razem
– 264 posłów. Tzw. votum zaufania dlań we wrześniu 1989 r. zostało jednak
poparte aż 402 głosami. Głosów przeciwnych nie było, natomiast było 13 posłów
wstrzymujących się od głosu i 45 nieobecnych. Zakładając, że koalicjanci
wykazali maksymalną dyscyplinę (wszyscy posłowie z OKP, ZSL i SD obecni i głosujący ZA) oraz że
wstrzymującymi się byli wyłącznie członkowie klubu poselskiego PZPR, widzimy, że poparło ten rząd co najmniej...
160 komunistów! (Jeżeli owe dwa
założenia nie były spełnione, to ilość posłów komunistycznych
głosujących za tym rządem była jeszcze trochę większa – może nawet wszystkich
173 ówczesnych członków PZPR w Sejmie poparło
wtedy rząd Mazowieckiego?) Nie jest to niczym dziwnym, skoro uczestniczyli w
nim: tow. gen. Kiszczak, tow. gen. Siwicki, tow. sekr. Święcicki i inne osoby,
wtedy jeszcze należące do PZPR (obok
kilku ex-towarzyszy!), zaś wymaganą przepisami akceptację dla owej ekipy
wyraził także tow. prez. Jaruzelski... Znaczy to także, że naprawdę mieliśmy
wtedy koalicję PZPR + ZSL + SD + OKP, zaś teza publicystyczna
ówczesnego senatora Jarosława Kaczyńskiego, jakoby jego wysiłki zapobiegły
utworzeniu proponowanej jawnie przez tow. prez. Jaruzelskiego tzw.
"Wielkiej Koalicji" z udziałem PZPR,
to bardziej przechwałka niż prawda...
Pomimo
tego wszystkiego wyborcy w 1993 r. masowo poparli partie po-PRL-owskie, traktując to jako głosowanie przeciwko
Balcerowiczowi i przeciwko wszystkim zmianom od 1989 r., które tenże polityk, a
szerzej – "obóz solidarnościowy" w oczach wyborców uosabiają.
Uwierzyli, że "tak dalej być nie musi". W wyniku wyborów
parlamentarnych powstał rząd premiera Pawlaka, który miał poparcie jego
macierzystej partii czyli PSL-SP (= PSL "Sojusz Programowy" – dla odróżnienia od PSL-PL czyli PSL "Porozumienia
Ludowego"), liczącego 132 mandaty poselskie, i SLD (z SdRP, kontynuatorką PZPR, jako główną siłą w nim), liczącego 171 mandatów Sejmie.
Nieformalnym uczestnikiem tej koalicji rządowej (poprzez osobę swego
dzisiejszego lidera – a wówczas ministra – Marka Pola) była także Unia Pracy, posiadająca w tzw.
"niższej izbie" Zgromadzenia Narodowego 41 miejsc. Razem było to 303
(albo nawet 344) mandaty. Tak czy owak, była to większość wystarczająca do
uchwalania zwykłych ustaw. SLD/UP i PSL-SP łącznie miały 65,87% czyli
niemal dwie trzecie izby – potrzebne dla odrzucania sprzeciwów Senatu
albo Prezydenta (przynajmniej dopóty, dopóki nie został nim tow. Kwaśniewski).
Czyżby jednak próbowano "odkręcić" którąkolwiek z ustaw, nadających z
dniem 1 stycznia 1990 r. bieg prawny tzw. programowi dostosowawczemu min.
Balcerowicza? Jak wiemy, nie próbowano: czerwonozielona koalicja PZPR + ZSL, tj. SLD/UP + PSL-SP nie wykonała odwrotu od "PRLowskiego planu
Balcerowicza" (jak pod koniec
października 1995 r. nazwał go na łamach "Głosu" red. Paweł Wyszkowski) właśnie
dlatego, że jest wierna swojemu własnemu, PRLowskiemu rodowodowi.
Zgodnie
z retoryką Generała usilnie stosowaną w propagandzie stanu wojennego (że nie ma
powrotu ani przed Sierpień 1980 r., ani przed Grudzień 1981 r.) uznali, że
powrotu przed styczeń 1990 r. też nie będzie. (I nie ma do tej pory.) Nie
wykonała odwrotu w kadencji 19931997 i nie wykona go także w kadencji 2001-2005,
bowiem wszystkie kolejne ekipy rządowe – czy to "po-sierpniowe", czy
"po-PRL-owskie", to
nieistotne! – całą politykę gospodarczą podporządkowały jednemu celowi, jakim
jest włączenie Polski do EWG, w międzyczasie przemianowanej na Unię Europejską.
Na
tym polega ich obłuda, jednak nie na tym się kończy. To za rządu tow.
Włodzimierza Cimoszewicza (luty 1997 r.) uchwalono ustawę o kasach chorych,
którą potem SLD zwalczał udając, jakoby to zwalczanie też miało związek z
koniecznością "sprzątania po rządzie Jerzego Buzka" (ulubione
wyrażenie tow. Leszka Millera!). To minister spraw wewnętrznych i administracji
tow. Leszek Miller przygotował projekt nowego podziału administracyjnego
Polski, obejmujący przywrócenie powiatów i zmniejszenie liczby województw do 12
(a nawet, wariantywnie, 10 lub 8), a potem SLD będąc znowu w opozycji, histerycznie zwalczał szczególnie właśnie
tę liczbę województw. Tow. pos. Grzegorz Gruszka przeciągle, niemal
frenetycznie wył na wiecu jeszcze zimą 1997/98 na bydgoskim rynku: "nigdy
dwanaście, tylko siedemnaście!". Skoro nie ma być PRL-owski wariant z 49 województwami (jak wolało PSL-SP), to ma być PRL-owski wariant z 17 województwami (jak wtedy
wolał SLD), i basta! Byleby
ludzie PRL wyszli na
"cacy", a ludzie Sierpnia na "be"! Zdaniem takich polityków
(a także – zwykłych obywateli, podtrzymujących ten pogląd) widocznie historia
Polski zaczęła się w 1945 roku.
Takich
"świń" podłożonych spodziewanej w 1997 r. koalicji
"po-sierpniowej" było więcej. Na przykład – budżet przygotowany przez
tow. Marka Belkę (jako ministra finansów w rządzie tow. Wł. Cimoszewicza);
budżet został przedstawiony w Sejmie przez ex-tow. min. Leszka Balcerowicza –
i tu widać jeden z przejawów ciągłości w polityce gospodarczej! Na przykład –
zboże, sprowadzone zza granicy jedną z ostatnich decyzji, podjętych przez
ustępującego ze stanowiska premiera tow. Józefa Oleksego (realizował tę decyzję
przez 22 miesiące rząd tow. Cimoszewicza, ale już po kilku zaledwie
miesiącach swojego funkcjonowania polityczne "frycowe" za to płacił
rząd Jerzego Buzka). Tak więc przekazanie władzy rządowej
"solidaruchom" w 1997 r. i odzyskanie jej w 2001 r. było powtórzeniem
manewru z lat 1989/1993. Niepopularne decyzje, jak drenowanie budżetów
rodzinnych za "pierwszego Balcerowicza" (rządy Mazowieckiego i
Bieleckiego) i budżetu państwowego za "drugiego Balcerowicza"
(większość kadencji rządu Buzka) trzeba powierzyć do przeprowadzenia tym,
którzy mają opinię "katolików" i ludzi "Solidarności"
(nawet, jeśli to opinia sztucznie lub na wyrost urobiona!), a
potem można triumfalnie trąbić o zwalczaniu bezrobocia (1993 r.) i zatykaniu
tzw. "dziury budżetowej" (2001 r.). Inne elementy rzeczywistości
pozostawia się nie zmienione, zmienia się tylko ich szyldy, np. przemianowując
podatek mający hamować wzrost płac: z PFAZ na PPWW. Zatem: projekt
szydercy już
dwukrotnie udało się zrealizować – ku tym większemu pożytkowi socjalizmu: AWS i UW, partie współtworzące rząd
Jerzego Buzka, zostały wymiecione z Sejmu!
W
lipcu 2001 roku, w klimacie kampanii parlamentarnej kampanii przedwyborczej, w
audycji "Debata", nadawanej co wtorek o dwudziestej
przez Program I Polskiego Radia, a poświęconej tym razem kwestii narastającego
bezrobocia, jeden z zaproszonych do studia polityków wypowiedział taką oto
informację, że do tej pory przedsiębiorca cudzoziemski w Polsce korzysta z
trzyletnich "wakacji podatkowych"! Mówi o tym ustawa z dnia 28
grudnia 1989 roku (Dz. U. nr 74/1989, poz. 442), mająca przydługą nazwę, a
obowiązująca od 1 stycznia 1990 roku. Jest to jedna z ustaw, składających się
na pakiet, legalizujący "program dostosowawczy" ministra Balcerowicza
i stanowi znakomity – chociaż nie jedyny! – przykład ciągłości pomiędzy wszystkimi
kolejnymi rządami: od rządu tow. Rakowskiego do rządu tow. Millera.
Uczestnicy
tamtej audycji radiowej chyba jednak w porę ugryźli się w języki, bowiem ten
wątek pomimo chaosu przekrzykujących się osób nie był kontynuowany. I
nic dziwnego: każdy z nich reprezentował partię, która uczestniczyła w
kolejnych koalicjach rządowych ostatniej dekady XX wieku (paru spośród tych
panów bywało ministrami w owych rządach); były to następujące stronnictwa: AWS
i SLD, UW i PSL-SP, ROP i UP. Żaden z owych rządów nie wniósł pod obrady
Sejmu projektu uchylenia owej ustawy. Nie uczynili tego także posłowie
opozycyjni wobec któregokolwiek z tych rządów. (Odnosi się to także do rządu
Millera, który wtedy jeszcze nie istniał.)
Wystarczy,
będąc zagranicznym inwestorem w Polsce, naprawdę (lub rzekomo) zbankrutować,
uprzednio przeniósłszy już zarobione pieniądze w mniej widoczne miejsce, aby
potem pod nowym szyldem korzystać z owych "wakacji" przez następne
trzy lata, nawet prowadząc działalność gospodarczą dokładnie w tej samej branży
co poprzednio. Jak może polskie przedsiębiorstwo (tzn.: publiczne, ex-publiczne
sprywatyzowane, od początku prywatne) skutecznie konkurować z tak
uprzywilejowanym podmiotem gospodarczym? Jak może unikać zwalniania
pracowników albo płacenia im marnych pensji, lub zalegania z wypłatami? Aby wyrównać
skutki tej niesprawiedliwości, trzeba by obecnie dać taki przywilej krajowym
osobom prawnym, a zabrać go zagranicznym, i utrzymywać taką nierówność przez
tyle lat, ile przedtem trwała ta odwrotna nierówność. Jednakże szkód,
poniesionych przez polskich przedsiębiorców prywatnych i przez polskich
pracowników najemnych z powodu bankructw zawinionych przez owo wadliwe prawo i
tak nie sposób tą (ani inną) drogą naprawić! Wolny rynek to NIE jest RÓWNOŚĆ
ŻOŁĄDKÓW, ALE to jest RÓWNOŚĆ SZANS! Tymczasem to, co mamy w polskiej
gospodarce, dałoby się porównać do sytuacji, w której postawilibyśmy byłego
biegacza, ex-tow. Leszka Balcerowicza, i byłego boksera, ex-tow.
Andrzeja Leppera, na bieżni, licząc na sukces AL, albo na ringu, oczekując
zwycięstwa LB. (Swoją drogą, choć nie jestem kibicem sportowym, chętnie
obejrzałbym takie pojedynki, w obydwu dziedzinach, pomiędzy tymi oldboy'ami
z byłej PZPR...)
W
polskiej historii jest znany bardzo dawny przykład wakacji podatkowych, i to
chyba (o ile pamiętam) aż na dziesięć lat! Takiego przywileju król Kazimierz
Wielki udzielił Polakom, gotowym osiedlać się na Rusi Czerwonej i
kolonizować ten obszar, świeżo nabyty przez Królestwo Polskie. Coś bardzo
podobnego uczyniła inna wybitna głowa państwa, prezydent USA Abraham Lincoln (z
czasów wojny secesyjnej pomiędzy Południem a Północą) wobec (białych)
osadników, gotowych kolonizować ogromne i też stosunkowo świeże, bardzo
rozległe nabytki terytorialne tego państwa, nazywane "Dzikim (albo:
Dalekim) Zachodem" (= ustawa "Homestead Act" z
1862 r.). Ale przyznajmy, że w OBYDWU przypadkach chodziło o dawanie
przywilejów dla swoich na terenie do niedawna obcym, a od niedawna okupowanym.
Krótko mówiąc – to była KOLONIZACJA obszaru przez siłę zewnętrzną wobec
niego! Czym zaś jest prowadzenie takiej polityki wobec Polski, przez rząd
mający siedzibę w Warszawie? Kolonizowaniem własnego kraju zagranicznymi
firmami, kosztem przedsiębiorstw rodzimych. Nie zapominajmy też, KTO
patronuje tej polityce jako jeden z jej pomysłodawców, i jako ktoś, kto
publicznie (zob.: "Wprost", nr 6(377) z 11 lutego 1990 r., str. 6) wyrażał satysfakcję z
tego, że wreszcie udało się ją wdrożyć! Jest nim oczywiście ów tytułowy szyderca!
Żeby
było większe urozmaicenie, oprócz ciągłości pomiędzy poszczególnymi rządami,
istnieje jeszcze nieciągłość pomiędzy pewnym rządem, a... nim samym.
Panował miłościwie ten sam prezydent (tow. Kwaśniewski), rządził ten sam
premier (tow. Cimoszewicz) z poparciem tej samej (PZPR + ZSL) koalicji w Sejmie, ale
dwa bardzo PODOBNE wydarzenia zostały potraktowane całkiem ODMIENNIE. Chodzi o
referenda z lat 1996 i 1997. Nadrzędna (bo konstytucyjna) norma mówiła, że: "Jeżeli
w referendum wzięła udział więcej niż połowa uprawnionych do głosowania, wynik
referendum jest wiążący." (art. 19 ust. 3 tzw. "małej konstytucji", Dz. U. nr 84/1992, poz.
426). Norma niższej rangi (bo zawarta w ustawie zwykłej) stanowiła, że: "Wynik
referendum jest wiążący, jeżeli wzięła w nim udział więcej niż połowa
uprawnionych do głosowania" (art. 9 ust. 1 ustawy o referendum, Dz. U. nr 99/1995, poz.
487). Ma to także zastosowanie do referendum konstytucyjnego – por.: art. 11
oraz art. 14 ust. 1 i 5 tej ustawy. Jak widać, w OBU wypadkach zależność
ważności referendum od frekwencji jest TAKA SAMA! A jednak... referendum
uwłaszczeniowe w 1996 r. uznano za NIEWIĄŻĄCE, zaś referendum konstytucyjne w
1997 r. uznano za WIĄŻĄCE, choć za KAŻDYM razem frekwencja była MNIEJSZA niż
50%! Dlaczego? Dlatego, że w pierwszym referendum ONI przegrali, zaś w drugim – ONI wygrali! (Jest to pouczający przykład tego, co może się dziać po referendum
akcesyjnym wiosną 2003 roku! Już trwają gorączkowe starania, aby wynaleźć coś
na wypadek, gdyby frekwencja tym razem przekroczyła próg 50%, ale poparcie dla
akcesji – nie...) Jednakże ONI są czujni – także szyderca, o którym tu piszę; wszak nie od parady założył ruch, już ze swej nazwy wspierający akces Polski do UE.
Jest
jeszcze jeden tego rodzaju przykład (jak zróżnicowany stosunek do dwóch
referendów): dwa zdarzenia, które nastąpiły w czasie, gdy panował prezydent L.
Wałęsa, rządziła premier H. Suchocka, zaś Sejm i Senat były rozwiązane.
Koalicja SLD/PSL-SP – głównie jednak jej
"socjaldemokratyczna"
frakcja! – przez całe 4 lata trzęsła się z oburzenia wywołanego podpisaniem w
dniu 28 lipca 1993 r. konkordatu przez prof. Krzysztofa Skubiszewskiego,
ministra spraw zagranicznych w rządzie (UD/ZCh-N) panny Hanny Suchockiej, a to dlatego, że dokonano tego bez
możliwości bieżącej kontroli parlamentarnej. (To jednak był nieuczciwy
chwyt propagandowy – naprawdę owym oburzonym chodziło zapewne o to, że i
ekipa rządząca, i politycy SLD zdawali sobie sprawę z tego, iż w wyniku
spodziewanego wyniku wyborów za kilka tygodni podpisanie konkordatu stałoby się
niemożliwe i odwlokłoby się co najmniej o długość trwania przyszłej koalicji
rządowej...). Wołano, że ta umowa nakład jakoby na Polskę ciężary finansowe i
inne uzależnienia zewnętrzne (np. konieczność zmian w prawie wewnętrznym).
Jednak z tub propagandowych koalicji po-PRL-owskiej nie rozległo się
ANI JEDNO piśnięcie przeciwko umowie, którą – w tych samych warunkach co
konkordat – wynegocjował w Moskwie ten sam rząd! A była to właśnie umowa o
rurociągu Jamał – Europa. Podpisał ją 25 sierpnia
1993 r. wicepremier Henryk Goryszewski, wówczas – sztandarowy
"katolik", działacz ZCh-N, dawniej, za PRL – członek ZSL i pracownik Ministerstwa Finansów (niedawno powrócił w szeregi –
przemianowanego – ZSL...). W myśl tej umowy
Polska miała za granicą pożyczyć pieniądze na budowę polskiego odcinka, zobowiązać
się, że nie będzie zabiegać o budowę podobnego gazociągu umożliwiającego import
z innego kraju (np. z Norwegii), oraz że zakupi i zużyje lub zmagazynuje (ale
nie odsprzeda do krajów trzecich!) określoną ilość gazu ziemnego w każdym
kolejnym roku (nawet, gdyby potrzeby gospodarki polskiej były mniejsze). 18
lutego 1995 roku premier Waldemar Pawlak zawarł dalej idące
porozumienie z premierem Czernomyrdinem na temat gazociągu. Dokładnie w pół
roku później premier Józef Oleksy zatwierdził je (bez zgody parlamentu).
25 września 1996 r. już właściwą umowę zawarł z Rosją premier Włodzimierz
Cimoszewicz. Uzależniającej nas prawnie i OBCIĄŻAJĄCEJ FINANSOWO umowy o
stowarzyszeniu z Unią Europejską owa koalicja nie tylko nie oprotestowywała, ale właśnie ona ją zawarła! Może będzie tak, że ekipa SLD-owska będzie tą, która dokona w imieniu Polski rezygnacji z
transakcji gazowej z Norwegami, a to pod naciskiem z dwóch kierunków na raz:
z Moskwy, bo tak niefortunnie Polska zobowiązała się wobec Rosji już w 1993
r., i z Brukseli, bo tam już latem 2001 r. było słychać silne
niezadowolenie z tego powodu, że kraj aspirujący do UE chce kupować coś od kraju, który Unią wzgardził – chodzi o starania rządu Jerzego
Buzka o wznowienie działań opcji norweskiej. W każdym razie wypowiedzi tow.
Leszka Millera jeszcze w sierpniu 2001 r., a także pewne decyzje tow. min.
Kaczmarka już w czasie istnienia rządu tow. Millera, na to wskazują. (Strona
norweska jeszcze we wczesnych latach 90. sugerowała zbudowanie z Polski do
pewnego miejsca w Niemczech rurociągu umożliwiającego przepływ norweskiego gazu
do Polski – tow. Miller krytykując poczynania premiera J. Buzka też sugerował
rurociąg przekraczający granicę polsko-niemiecką, ale łączący nas z tym
systemem, którego źródło znajduje się na Półwyspie Jamalskim – "natura
ciągnie wilka do lasu"...)
W
cowieczornej audycji III programu Polskiego Radia "To był
dzień" któregoś dnia w ostatnim tygodniu listopada dwaj
dziennikarze – obaj reprezentujący tak zwany "nurt
po-sierpniowy" w krajowej prasie – rozmawiali o konflikcie wokół fabryki
kabli w Ożarowie. Decyzję o jej likwidacji uznali za (cytuję niedosłownie:) "zgodną
z wolnym rynkiem i prawem własności".
Jak
wiemy, już niezliczoną ilość razy pracownicy (albo byli pracownicy) domagali
się wypłaty zaległych zarobków. Ilekroć policja przy takich okazjach wkraczała
do działania, nigdy po ich stronie! Na przykład, aby uniemożliwić wejście na
teren firmy i zrobienie strajku okupacyjnego. Albo, ażeby trwanie takiego
strajku przerwać. Domyślnie albo jawnie to bywa uzasadniane tym, że firma jest
prywatna i jej właściciel ma prawo domagać się opuszczenia jego posesji według
swojego widzimisię. Owszem, ma.
Znamienne,
że ZAZWYCZAJ w takich sytuacjach prywatni ochroniarze wynajęci przez
właściciela i policja podległa władzy publicznej bronią tej samej
strony – właśnie jego, właściciela. Nie słyszałem, aby np. policja (albo straż
municypalna) broniła pracowników i ich prawa do zaległych pensji. To
przecież też jest prywatna własność, bezprawnie przetrzymywana przez firmę
zatrudniającą tych pracowników. To samo dotyczy z zaległości, jakie wobec wielu
rolników mają firmy skupujące od nich produkty ich pracy. Pracownikom najemnym
albo rolnikom indywidualnym proponuje się drogę sądową, bo przecież już na
początku "transformacji" zadekretowano, że RP jest "państwem
prawa". Każdy wie, jak długo dochodzenie swojego w sądzie trwa... Ale
prawo właściciela firmy do jego własności ma być wyegzekwowane możliwie jak
najrychlej. Policja broni "prawa własności", ale tylko prawa tych –
po Orwellowsku – "równiejszych".
Dokument,
będący raportem MSW dla premiera Olszewskiego, datowany 3 marca 1992 r., a
zatytułowany "Podstawowe, wewnętrzne zagrożenia bezpieczeństwa
państwa" informuje: "Minister Spraw Wewnętrznych wydał
ponad 7000 koncesji, z czego 2200 na usługi ochrony mienia i ponad 1700
koncesji na obrót bronią i sprzętem specjalnym. Nikt nie wie, ile osób jest
zatrudnionych w tych spółkach. Na pewno jest to liczba wyższa niż stan etatowy
UOP. [...] Wielu negatywnie zweryfikowanych w 1990 roku funkcjonariuszy b. SB i MO utworzyło firmy
detektywistyczne i ochrony mienia. Firmy te często prowadzą działalność na
pograniczu prawa lub wręcz przestępczą: [...] Ewentualne powodzenie tych
działań może doprowadzić do powstania liczącej się siły, owładniętej
patologiami społecznymi i wpływami obcych służb specjalnych, kierowanej przez
byłych funkcjonariuszy aparatu władzy PRL." (zob.: Michał Grocki, "Konfidenci są wśród nas...", Éditions Spotkania, Warszawa, 1993 r., str. 100-101; pogrubienia
moje – K.T.) Raport (ten i inny, trochę późniejszy, też przytoczony w owej
książce) dotyczą różnych innych aspektów tego, czym zajmują się byli
funkcjonariusze komunistycznej – tajnej
i jawnej – policji. Jednak pomijam tutaj te inne, nie niej doniosłe, aspekty.
Obecnie po 10 przeszło latach zapewne od "czarnej roboty" są młodsi,
którzy w czasie rozwiązywania MO i SB byli jeszcze dziećmi.
Środowisko milicyjno-esbeckie zapewne
ogranicza się w firmach "security" do stanowisk kierowniczych. No
właśnie: kierowniczych...
Oni
teraz jako "żołnierze" w "prywatnych armiach" (kojarzą się
z tym zarówno prywatne armie polskich magnatów kresowych za I Rzeczypospolitej,
jak też – "żołnierze" mafii...) służą tej samej sprawie, jakiej
służyli za czasów Polski, jak na urągowisko zwanej Ludową. Zawsze przeciwko
zwykłym, szarym obywatelom, a za to po stronie zewnętrznego
nieprzyjaciela. Dzisiejszy nieprzyjaciel zewnętrzny nazywa się inaczej, niż
wczorajszy; jest zainteresowany tym, aby w Polsce polskie firmy upadały i były
przechwytywane przez niego lub ulegały likwidacji, co często na jedno
wychodzi... "Transformacja ustrojowa", o której słyszymy dosłownie
prawie codziennie, jest sposobem na to, aby państwo polskie było utrzymywane w
stanie obezwładnienia, a naród polski – w stanie wyzysku. Oto jeszcze jeden
przykład ciągłości wbrew tzw. "przełomowi 1989 roku". Przełom
na niby, kontynuacja na serio. Według wskazań szydercy!
I
taki człowiek ma powody do swojego nieczystego zadowolenia: udało się! W
obecnej, trwającej już kilkanaście lat (i utrwalającej się), sytuacji wskazuje
tryumfalnie co tydzień każdemu, kto chce to czytać, że winowajcami są
"katolicy", których rządy sprowadziły do Polski bezrobocie, biedę i
beznadzieję. Zwłaszcza zaś katolicki "kler", a już szczególnie ktoś
taki, jak o. Tadeusz Rydzyk. Żadne, nawet najbardziej grubiańskie i najbardziej
niecenzuralne słowo, nie jest zbyt nieprzyzwoite, aby nie mogło w myśl
koncepcji tego szydercy posłużyć jako narzędzie
sponiewierania i znieważenia tak znienawidzonych przezeń "klechów". Szyderca, o którym tu piszę bez
podawania jego nazwy osobowej, to nie tylko szyderca, ale bardzo inteligentny,
nadal czynny i dlatego – NIEBEZPIECZNY przeciwnik! Sposób jego działania wobec społeczeństwa jest wzorowany na
metodzie kuszenia opisanej w "Księdze Hioba" (rozdz. 1,
w. 11 i rozdz. 2, w. 45): zrównać Polaka z ziemią, a wtedy sam zawoła "komuno, wróć!", co jako żywo
przypomina opisane w "Biblii" sytuacje wybierania
raczej niewoli niż głodu: przez Egipcjan ("Księga Rodzaju",
rozdz. 47, w. 18-19), a potem przez Hebrajczyków ("Księga
Wyjścia", rozdz. 16, w. 23), jak również bardzo podobne
zawołanie, zawarte w powieści "Bracia Karamazow"
Fiodora Dostojewskiego (a dokładniej – w eschatologicznej "Legendzie
o Wielkim Inkwizytorze"): "Na koniec złożą nam swoją
wolność u stóp i powiedzą »Uczyńcie z nas swoich
niewolników, tylko karmcie nas«.". Aż się prosi zastosować do owego szydercy słowa naszego narodowego wieszcza odnoszące się do cara
rosyjskiego, Mikołaja I Pawłowicza Romanowa: "Sam szatan mu metodę
niszczenia tłómaczy. / I uczniowi najlepszą nagrodę wyznaczy" (Adam
Mickiewicz "Dziady", cz. III, akt I, sc. I, w. 195-196.)
* * *
Sprawiedliwość
w Trzeciej – "Najjaśniejszej" – RP pozostawia podobnie wiele do
życzenia, jak w starożytnej Troi, o której Jan Kochanowski pisał w "Odprawie
posłów greckich" następująco: "O nierządne królestwo i
zginienia bliskie, / Gdzie ani prawa ważą, ani sprawiedliwość / Ma miejsca, ale
wszystko złotem kupić trzeba!". Może więc sama obecność i bezkarność
owego niegodziwego szydercy jest przewrotnym dowodem na trafność innego epitetu, jakim właśnie
on (ów szyderca) bardzo często nazywa
obecne państwo polskie: "[Rzeczpospolita] Pomroczna"? Jednak czy aby
dalszy ciąg tej mowy Ulissesa z cytowanego utworu nie pasują właśnie do niego
szczególnie? Przyjrzyjmy się: "Jeden to marnotrawca umiał spraktykować,
/ Że jego wszeteczeństwa i łotrowskiej sprawy / Od małych aż do wielkich
wszyscy jawnie bronią: / Nizacz prawdy nie mając ani końca patrząc, / Do
którego rzeczy przyść za ich radą muszą." (zob.: Jan Kochanowski, "Odprawa
posłów greckich", w. 383-390.)
Pamiętajmy
jednak, że Kochanowski napisał "Odprawę" z myślą o
Polsce, a nie o Troi! Chociaż nasz kraj przeżywał wtedy jeszcze swój – jak to
dzisiaj nazywamy – "złoty wiek", poeta niepokoił się o jego
przyszłość. Mniej więcej w tych samych czasach o. Piotr Skarga Pawęski
prorokował rozbiory Polski i, niestety – jak to się teraz kolokwialnie nazywa –
"wykrakał" owo narodowe nieszczęście na dwa stulecia przed jego
ziszczeniem się! Za czasów księdza Skargi, tak jak i teraz, Polska miała coraz
bardziej beztroskie elity polityczne. Za czasów poety Kochanowskiego, tak jak i
teraz, Polska miała swoją "złotą młodzież", z której takowe elity
potem wyrastały. Jednak wtedy duchowny, przestrzegający przed fatalnymi
skutkami braku dobrych obyczajów w życiu publicznym, nie był postponowany
oskarżeniami ani drwinami w stylu "hajże na Soplicę!", jak to
spotyka o. Tadeusza Rydzyka obecnie. A człowiek, który uważał, że on sam lub
jego rodzina rozporządza dostatecznie dużymi wpływami, aby jawnie kpić sobie z
ojczystego prawa, tragicznie się przeliczył. Mam na myśli Samuela Zborowskiego,
który za zabójstwo, popełnione wprawdzie "w afekcie", jednak w
bliskiej obecności króla, podlegał w myśl ówczesnego prawa karze śmierci,
został skazany tylko na banicję, jednak powrócił z niej samowolnie i po
czterech latach (a w dziesięć lat po zbrodni, za którą go skazano) zuchwałego
przebywania w Rzeczypospolitej został wreszcie schwytany i skrócony o głowę.
(Wspomniany tutaj dramat autorstwa Kochanowskiego nosi datę o trzy lata
późniejszą od roku, w którym Zborowski popełnił zabójstwo.) Ten sławny banita i
tak zresztą korzystał aż nadto z łaskawości króla Stefana Batorego, któremu
Samuel wraz z rodziną pomógł uzyskać tron Rzeczypospolitej (a potem – też z
rodziną – wielce bruździł przeciwko temu samemu królowi, za co z kolei jego
brat Krzysztof został skazany na banicję i konfiskatę dóbr, zaledwie w rok po
egzekucji Samuela...)
Już
w następnym stuleciu istniały precedensy dzisiejszej "grubej
kreski", czego dosyć znanym przykładem jest kariera księcia
Bogusława Radziwiłła, kolaborującego na znaczną skalę z najeźdźcą i
okupantem szwedzkim (1655), służącego też, wrogiemu Polsce, tzw. elektorowi
brandenburskiemu, Fryderykowi Wilhelmowi von Hohenzollernowi (1656). Nie tylko
w powieści "Potop" Henryka Sienkiewicza, ale niestety
także w rzeczywistości, ów magnat uniknął grożących mu kar, ba – powrócił do
statusu dygnitarza w Rzeczypospolitej, którą był zdradził (został
amnestionowany w 1657 roku, a przez następne 8 lat, za zgodą króla Jana
Kazimierza, pełnił funkcję gubernatora Prus Książęcych).
Wtedy
to bowiem za zdradę ojczyzny i za niektóre inne poważne przestępstwa można było
zostać skazanym na BANICJĘ, co było karą podobnie dolegliwą jak średniowieczna
tzw. klątwa kościelna: banita, który wbrew wyrokowi sądu pozwalał sobie
powrócić na obszar Pierwszej Rzeczypospolitej, ryzykował to, że może zostać
zabity podobnie bezkarnie, jak bezkarnie zabijało się szczura. Dzisiaj ludzie,
którzy przez znaczną część swojego życia służyli obcemu, najezdniczo-okupacyjnemu
i totalitarnemu reżymowi, chcą zachować nie
tylko korzyści materialne, osiągnięte dzięki swojej kolaboracji z Sowietami ("prominenckie"
emerytury, uprawnienia tzw. "kombatanckie", odznaczenia, spore
mieszkania i zagraniczne konta bankowe), ale ponadto są gotowi w razie
"potrzeby" twierdzić, że to im się "należy" (kto zaś
myśli inaczej, ten według nich grzeszy przeciw... chrześcijańskiej cnocie
miłosierdzia wobec bliźnich), a na domiar wszystkiego przypisują sobie prawo
udzielania świadectw moralności – albo niemoralności – za zdrajcę ogłaszając
takiego, który (jak płk. Ryszard Kukliński) zerwał lojalność wobec nich, zaś
najwyższy patriotyzm upatrując w przypodchlebianiu się nowej metropolii socjalistycznej – unowocześnionej – utopii
(odległej od naszej stolicy o 1122 kilometry – tak jak poprzednia socjalistyczna metropolia – tylko w niemal dokładnie
przeciwnym kierunku).
ZDRAJCY
POLSKI – CI NAJPOWAŻNIEJSI – NIE POWINNI JEDNAK MIEĆ PRAWA CHODZIĆ SOBIE, W
DOBROBYCIE I BLICHTRZE, PO POLSKIEJ ZIEMI! Jak pisał Stefan Żeromski o
najeźdźcach z 1920 r. (w opowiadaniu "Na probostwie w Wyszkowie"),
ci z nich, którzy – jak Julian Marchlewski i Feliks Dzierżyński – z polskiego
narodu pochodzili i na polskiej ziemi wyrośli, nie powinni mieć prawa NAWET do
mogiły w ojczyźnie! Oto dosłowny cytat: "Kto na ziemię ojczystą,
chociażby grzeszną i złą, wroga odwiecznego naprowadził, zdeptał ją, stratował,
splądrował, spalił, złupił rękoma cudzoziemskiego żołdactwa, ten się wyzuł z
ojczyzny. Nie może ona być dla niego już nigdy domem, ni miejscem spoczynku. Na
ziemi polskiej nie ma dla tych ludzi już ani tyle miejsca, ile zajmują stopy
człowieka, ani tyle, ile zajmie mogiła." Nie jestem za przywróceniem
kary śmierci, nie jestem za zabijaniem. Jednak za drastyczne zawinienia powinny
być drastyczne kary – niechby były porównywalne, przynajmniej w wymiarze materialnym
(= przepadek mienia), do tego, co sędziowie, dyspozycyjni wobec "jaruzelskiej" junty,
zasądzili wobec płk. Kuklińskiego!
Zdrajcy
Polski (ci najpoważniejsi) naprawdę zasłużyli na to, co zaproponował gen.
Kiszczak niektórym więźniom politycznym w stanie wojennym: "rezygnujesz z wszystkiego, co tutaj posiadasz, i wyjeżdżasz
NA ZAWSZE z Polski, albo (być może) i tak to utracisz, a na dodatek posiedzisz
sporo lat w więzieniu". Współcześni komuniści nie przyjechali z Armią Czerwoną starającą się podbić niepodległe państwo polskie. Najstarsi z nich
wszak przyszli z Armią Czerwoną, karierę
robili w najściślejszym związku z tym faktem i w nadgorliwej lojalności wobec okupanta, a wreszcie zabiegali o sowiecką interwencję zbrojną w 1981
r. "Moskwa nie przygotowywała żadnej inwazji, Jaruzelski świetnie o tym
wiedział. [...] pod koniec 1981 r. sam wielokrotnie prosił o wprowadzenie wojsk sowieckich, lecz otrzymał z Kremla
stanowczą odmowę. A »stan wojenny« wprowadził, dopiero gdy
się przekonał, że »pomocy wojskowej« nie dostanie." Wobec kogo WJ czuł się naprawdę lojalny, świadczą cytowane przez
Bukowskiego zaprotokołowane na posiedzeniu Biura
Politycznego KC KPZS 8 kwietnia 1981 r.
wypowiedzi Jurija Andropowa i Dmitrija Ustinowa: o tym, że Jaruzelski "prosił
o zwolnienie go z funkcji". (Por.: Władimir Bukowski "Moskiewski
proces. Dysydent w archiwach Kremla", O.W. Volumen, Warszawa 1998,
str. 559-561, wyróżnienie za oryginałem – K.T.) Kiedy zaś dokonywali
HISTORYCZNEGO OSZUSTWA polegającego na pozornym przekazaniu władzy wyselekcjonowanym
środowiskom "opozycyjnym", starali się wpisać je (tzn.: to oszustwo)
w schemat mający – zgodnie z wolą Sztabu Administrowania Kryzysami, jak go
nazwała prof. Jadwiga Staniszkis-Lewicka – obowiązywać w całym bloku moskiewskim,
od "Okrągłego Stołu" w PRL po "rewolucyjny" sztafaż towarzyszący wymianie ekipy
kierowniczej w Bukareszcie.
Inni
szkodnicy narodowi, też znaczni, ale trochę podrzędnego kalibru w stosunku do
ścisłej czołówki, powinni doświadczyć takiego prawnie usankcjonowanego
OSTRACYZMU, jaki w Norwegii i we Francji zastosowano wobec osób kolaborujących
z narodowym socjalizmem. (I tu znowu kłania się
instytucja staropolskiego prawa: INFAMIA, będąca – łagodniejszym ale również –
odpowiednikiem klątwy kościelnej.) Niestety, liczne "Las Passionarias" ze Spółki Leciwych Demagogów (w skrócie: SLD), wsparte – jak by powiedział Włodzimierz
Iljicz Ulianow (ps. "Lenin") – przez "pożytecznych
idiotów", występujących (przynajmniej od pewnego czasu) pod innymi (niż PZPR lub SLD) szyldami, swoim przeraźliwym gdakaniem zapobiegły (jak
dotychczas) uchwaleniu jakiejkolwiek ustawy dekomunizacyjnej. (Ustawę lustracyjną zaś
co prawda uchwalono, ale "wykastrowano" ją już prawie doszczętnie,
kiedy tylko powróciła okazja pod tytułem "ICH prezydent ICH premier"!) Wszystko to zaś w imię tzw. "porozumienia
narodowego", "praw człowieka" "przebaczenia",
"niebabrania się w przEszłości", o, właśnie – "wybierania
przYszłości". Pamiętamy to hasło wyborcze sprzed zaledwie kilku lat...
Podobnie obłudne jak nieco wcześniejsze – również propagandowe,
przedwyborcze – wycie z 1993 roku: "tak dalej być nie musi!". Obłudne, ponieważ RZEKOMY PRZEŁOM, lecz PRAWDZIWA KONTYNUACJA ma
swój bardzo istotny wymiar gospodarczy: tzw. plan Balcerowicza był realizacją
projektów przygotowanych przez poprzedni rząd, o czym z jawną
satysfakcją mówili w swoim czasie i tytułowy (w niniejszym tekście) szyderca, i inne prominentne
postacie ekipy tow. premiera Rakowskiego. Ci wypowiadający się nie ukrywali
przy tym, że pod czerwonym szyldem realizacja tych
projektów po prostu nie była[by] możliwa. Kiedy komuniści powrócili do bezpośredniego sprawowania władzy wykonawczej
(trzy kolejne rządy z koalicji czerwono-zielonej w latach 1993-1997),
zwłaszcza zaś po objęciu prezydentury przez ich lidera, mogli pokazać, że "tak dalej być nie musi".
* * *
Niejednokrotnie
się słyszy zarzut, że oto ile jeszcze razy biedni [post?]komuniści, albo raczej – "socjaldemokraci" (to nie żart: najdawniejsza nazwa tego nurtu w Polsce to SDKP, tylko jedną piątą swojej stuletniej historii przeżyli pod nazwami
zawierającymi słowa pokrewne wyrazowi "komunizm"; zresztą za cara w Rosji partia
komunistyczna też nazywała się "Socjaldemokratyczną Partią Robotniczą Rosji") mają przepraszać: tow. Piotrowski winę za śmierć ks.
Popiełuszki wziął na siebie, tow. Jaruzelski już co najmniej kilka razy uczynił
podobnie z odpowiedzialnością za stan wojenny, tow. Kwaśniewski przeprosił w Sejmie za wszystkich swoich
towarzyszy z PZPR już przynajmniej jeden raz
– gdy tylko w 1993 r. został szefem najliczniejszego klubu poselskiego. I niech
teraz ktoś ośmieli się powiedzieć, że nie jest jeszcze usatysfakcjonowany, a
zwłaszcza – że nie przyjmuje przeprosin i nie udziela przebaczenia: zaraz
(przynajmniej dla tow. Sierakowskiej i podobnie myślących) okaże się, że to on
mówi "językiem nienawiści", a tak zwani "socjaldemokraci" opierają się na...
katolickiej nauce społecznej! Tow. Piotrowski na procesie toruńskim
ostentacyjnie brał na siebie winę współ-oskarżonych z nim swoich podwładnych,
ale o przedterminowe wyjście na wolność kilkakrotnie potem ośmielał się
zabiegać! Tow. Jaruzelski podobnie brał na siebie – w słowach! – całą
odpowiedzialność za stan wojenny, ale przed odpowiedzialnością sądową (na razie
za Grudzień o 11 lat wcześniejszy) broni się w stylu przypominającym szczyt
jego kariery jako dyktatora: winni są "chuligani", niemalże
"rozwydrzone wyrostki", toteż "nie dało się" uniknąć
wysłania wojska i nakazania mu użycia ostrej amunicji. Żeby zaś przyznał, że
tragedia Grudnia 1970 r. była z góry ukartowana (o czym można przeczytać
w takich książkach jak: "Rewolta szczecińska i jej znaczenie"
Ewy Wacowskiej, wyd. w Paryżu w 1972 r., albo "Grudniowe wdowy
czekają" Zbigniewa Branacha, wyd. we Wrocławiu w 1990 r.), to
chyba można sobie pomarzyć...
To
tak, jak gdyby ktoś poszedł do spowiedzi, ale nie dbał ani o rachunek sumienia,
ani o żal za grzechy, ani o mocne postanowienie poprawy, ani o szczere wyznanie
grzechów, ani wreszcie o zadośćuczynienie Bogu i bliźnim, ale KONIECZNIE chciał
uzyskać podpis księdza na "karteczce od spowiedzi". Do sakramentu
przystąpiłem, rozgrzeszenie dostałem, o, tu jest dowód, więc czego jeszcze ode
mnie chcecie? Las Passionarias (płci
obojga) są gotowe w razie potrzeby nie tylko "uczyć księdza
pacierza", ale nawet biskupa pouczyć o tym, jak powinien rozumieć
ewangeliczną ideę przebaczenia! Ludzie, którzy w swoim mniemaniu są (jak
powiada przysłowie) "bardziej katoliccy od papieża", a ewangelicznej moralności
chcieliby (jak tow. Sierakowska przed ks. biskupem Pieronkiem) bronić przed
Kościołem, zapomnieli chyba PIĘĆ WARUNKÓW DOBREJ SPOWIEDZI. (Tu powinienem być
po ewangelicznemu wyrozumiały i uczynić wyjątek dla tych, którzy owych warunków
nigdy w życiu na oczy nie widzieli.) Wierzą, albo udają, że wierzą, jakoby
wystarczył warunek czwarty: wyznanie grzechu.
Nieważny
rachunek sumienia, nieważny żal za grzechy (no, to chyba
najtrudniej sprawdzić, może jeszcze najbardziej wiarygodnie wypadł tow.
Chmielewski, gdy załamał się na procesie o zamordowanie ks. Popiełuszki), a
zwłaszcza nieważne zadośćuczynienie za wyrządzone krzywdy. Kto się tego
domaga, to dopiero jest mściwy człowiek! Czepiałby się i czepiał! Nie sposób
cofnąć morderstwa i trwałe okaleczenia. Nie sposób cofnąć fakty niesłusznego
więzienia ludzi. Ale sam tylko postulat zwrócenia ukradzionych dóbr, albo
naprawienia krzywd spowodowanych zniszczeniem prywatnego i publicznego mienia,
lub zwichnięciem karier wielu ludzi, to nie jest coś, co byłoby ze swej istoty
niewykonalne! Jednak "chrześcijańskim" obrońcom komuny wydaje się, że można przeprosić za kradzież i
dzięki temu (a nawet bez tego?) uzyskać wybaczenie, ale zarazem nadal korzystać
z owoców kradzieży nawet nie próbowawszy zadość uczynić. I zadość uczynić NIE z
majątku Rzeczypospolitej! Z własnych majątków, towarzysze! Prawnik i znany
publicysta – a także polityk UPR – już kilkanaście lat temu znakomicie
uzasadnił, że: "[...] sprawcy stanu wojennego, a więc członkowie Rady Państwa, posłowie do ówczesnego Sejmu PRL oraz członkowie ówczesnego
rządu PRL powinni odpowiadać za
szkody wyrządzone wskutek jego wprowadzenia SWOIM OSOBISTYM MAJĄTKIEM, nawet
wówczas, gdy – jak to ma miejsce w przypadku b. wicepremiera, a obecnie pana
posła Ireneusza Sekuły – zdobyty został oszczędnością całego pracowitego
życia." (Por.: Stanisław Michalkiewicz, "List
otwarty do byłych internowanych i więzionych w okresie stanu wojennego", "Najwyższy Czas!", nr 21(60) 25.05.1991, str. II.) Tak, z waszych, towarzysze,
tajnych kont: w Szwajcarii, na Antylach, w Moskwie, albo gdziekolwiek na
świecie!
I
właśnie taka postawa wydaje mi się NAJPASKUDNIEJSZYM NADUŻYCIEM
towarzyszącym ostatnio w Polsce słowom o przebaczeniu. Bowiem to polega na ODWRACANIU
KOTA OGONEM: sprawca zła albo poplecznik sprawcy (poplecznik – choćby przez
szeregowe członkostwo w PZPR, która w ciągu 41 lat swojego istnienia patronowała wielu
zbrodniom) chce kosztem wykrztuszenia niewiele kosztujących go słów
przeproszenia uzyskać pozycję szlachetnego człowieka, a ewentualne słowa
krytyki od przeciwników politycznych poczytać im za straszny grzech
niemiłosierdzia.
Czyż
może być większa obłuda? Samemu dać się filmować na kościelnym klęczniku,
westchnąć publicznie o "Bożej Dziecinie" i swoim towarzyszom od "religioznawstwa" udzielać "błogosławieństwa", we wspomnieniach sejmowej
kurtyzany wypaść jako poczciwy, wierny małżonek swojej ślubnej towarzyszki
życia, jeszcze mieć (jak imiennik, Wielki Językoznawca) w swoim życiorysie okres nauki w seminarium duchownym, a już można
uchodzić za "Autorytet Moralny", epatujący swoimi: przepitym głosem i
fizjonomią "jak księżyc w pełni", wyrażającymi samozadowolenie (z
wyjątkiem tych momentów, kiedy ów osobnik mówi o nagonce na niego i o krzywdzie
moralnej jakoby jemu i jego rodzinie wyrządzonej).
Zwykły
wierzący śmiertelnik, jeśli chce mieć ważne rozgrzeszenie (w Kościele
Katolickim), musi swoje grzechy rzetelnie sobie przypomnieć, musi za nie na
modlitwie żałować (przynajmniej ze strachu przed piekłem – tzw. "żal
niedoskonały"), musi postanowić poprawę (przynajmniej wobec siebie, ale
nieraz tego samego domagają się ci, których on ukrzywdził i potem sam
spowiednik), potem powinien odważnie przyznać się przed księdzem nawet do
najbardziej wstydliwych sprawek, a wreszcie – oddać, co ukradł, przeprosić
tych, którym naubliżał, i jeszcze odmówić tzw. "pokutę". A na dodatek
– nieraz nasłuchać się żartów z tego, że tak poważnie tym wszystkim się
przejął.
Ale
niezwykły i może nawet niewierzący śmiertelnik (czytaj: komunista) nie dość, że tego
wszystkiego "nie musi", to jeszcze uważa, że to inni
"muszą" wobec niego – "muszą" być po chrześcijańsku
miłosierni, a biada im, gdy omieszkają tak postąpić: zostaną okrzyczani
inkwizytorami (od "polowań na czarownice"), zwolennikami zemsty
("rewanżystami", "odwetowcami" – czy ktoś jeszcze teraz
pamięta, jak często to ostatnie słowo, stosowane do niemieckich przesiedleńców,
gościło w języku PRL-owskiej propagandy?),
ludźmi nietolerancyjnymi, [klero]faszystami i wszelaką "czarną
sotnią".
A
co szczególnie smutne w tym wszystkim – taki komunista ("socjaldemokrata"!) pożytkuje w takiej postawie cichą lub jawną solidarność
znacznej liczby Polaków, którzy nawet będą skłonni zarzuty wobec niego poczytać
za przykład RZEKOMEJ skrajności w poglądach przejaw zacietrzewienia
politycznego, zaś jego samego uznać za porządnego Polaka, ba, nawet za
"patriotę" (według zasady: "jestem patriotą, bo uważam, że nim
jestem"), a zarazem – za nowoczesnego "Europejczyka" (zwolennika
integracji Polski z Zachodem), choćby się przedtem wiele lat jawnie
służyło Wschodowi (jak właśnie ów towarzysz ekskleryk, sfilmowany na klęczniku
w sanktuarium maryjnym na Jasnej Górze). Owo poparcie znacznego odłamu
"elektoratu" jest, jak sądzę, rozpaczliwą formą wyrażenia swojego rozczarowania
do wszystkiego, co kojarzy się – bardziej albo mniej trafnie – ze
"Solidarnością", w szczególności np. z przewodniczącym, a następnie
prezydentem Lechem Wałęsą. W takiej "optyce" nawet najbardziej
nieprzejednany krytyk p. Wałęsy, p. Andrzej Gwiazda (na domiar złego, również
mieszkający w Gdańsku) w oczach niejednego "prostego człowieka" jest
– tak samo jak na przykład b. premier Bielecki i b. premier Suchocka! –
współwinny bezrobocia i wszystkich innych codziennych utrapień. Właśnie do
takich, z góry zaplanowanych przez szydercę w jego liście, resentymentów Czerwoni i Zieloni (= "niedojrzali Czerwoni", jak mawia p. Janusz
Korwin-Mikke) odwołują się w kolejnych kampaniach wyborczych i przy innych
okazjach. Działacze (pożal się, Panie Boże), których świadomość obywatelska nie
przewyższa discopolowych hasełek: "wszyscy Polacy to jedna rodzina!" albo "Olek, Olek, wygraj!". Twardo donikąd w tępej, bolszewickiej, populistycznej demagogii wiecowych krzykaczy! Byleby nadal owi Discopolacy mogli "budować"
swoją Discopolonię, o rodowodzie nie sięgającym przed 1945 rok...
Znany
film animowany "Król Lew" przedstawia sytuację
prawowitego następcy tronu, który uratował życie uciekłszy z kraju, gdzie w
miejsce jego zamordowanego ojca władzę (nieudolnie, a okrutnie) sprawuje stryj
– autor tej zbrodni. Królewicz nie chce początkowo walczyć o odzyskanie tronu,
mówiąc, że "to już przeszłość"; dopiero, kiedy przyjaciel
znienacka boleśnie go uderza, ten się oburza, ale reakcją na jego oburzenie są
właśnie słowa tegoż przyjaciela: "to już przeszłość"... Ci,
którzy chcą maksymalnie korzystać z dobrodziejstw "grubej kreski"
(to nie tylko – nieco inaczej brzmiące – słowa premiera Mazowieckiego, ale
także – ustawa abolicyjna, uchwalona czym prędzej przez kontraktowy Sejm!), absolutnie
nie chcą uznać takiej zasady wtedy, kiedy to ICH właśnie boli – w stosunku do
kogoś, kto właśnie IM jest niewygodny! Przewodniczący Lech Wałęsa,
straszący "siekierką" i "przyspieszeniem" w kampanii
prezydenckiej 1990 r., min. Antoni Macierewicz jako wykonawca uchwały
lustracyjnej w 1992 r., premier Hanna Suchocka zawierająca, "bez
kontroli [rozwiązanego właśnie] Sejmu", konkordat z Watykanem,
min. Andrzej Milczanowski oskarżający premiera Józefa Oleksego o szpiegostwo,
wicemarszałek Andrzej Lepper, ciskający poważnymi zarzutami na lewo i prawo, a
ks. Tadeusz Rydzyk okazujący nieufność wobec integracji europejskiej, a także
piętnujący legalizację aborcji, eutanazji, pornografii albo homoseksualnych
związków niby-małżeńskich – nieustannie, to (ma się rozumieć: w oczach ONYCH)
przykłady "oszołomów", którzy zakłócają spokojną konsumpcję tego
mezaliansu (albo raczej: konkubinatu?) Komuny z Najjaśniejszą.
* * *
Jednym z
zapadających w pamięć fragmentów filmu "Imperium ojca Rydzyka"
jest ten, który mówi, że Radio Maryja jest (jakoby) prorosyjskie, skoro
korzysta z przekaźników znajdujących się na Uralu. Co gorsza: wymaga to jakichś
konszachtów z tajnymi służbami Federacji Rosyjskiej! Ten przekaźnikowy
"argument" nie jest oryginalny: parę lat temu lansował go red. Stefan
Bratkowski: "Radio Maryja bezbłędnie realizuje, świadomie lub nie, sowieckie interesy". (zob. felieton pt.: "Rodzina" w
dodatku "Plus Minus" nr 50, "Rzeczpospolita" nr 284 z 6-7 grudnia 1997 r.) Ciekawe, czy transmitowanie
sygnału tej rozgłośni na pewnych obszarach USA za pomocą krótkofalowych
przekaźników naziemnych jest równie dobrym dowodem na pro-amerykańskość Radia
Maryja? A może chodzi o inny, bardziej efektowny sposób straszenia
opartego na założeniu, że jeśli Polska nie znajdzie się w Unii Europejskiej, to stanie
się drugą Białorusią?
Dziwne,
że dziennikarz rozporządzający bardzo rozległą wiedzą, doświadczeniem i
umiejętnościami nie sięgnął po argument, który aż sam pchał się w rękę!
Otóż mniej więcej rok wcześniej w związanym z tą rozgłośnią miesięczniku "Rodzina Radia Maryja" (w
numerze 10. z listopada 1996 r.) ukazał się artykuł "NATOmania
Story" red. Grzegorza Domańskiego, krytykujący pomysł wstąpienia
Polski do NATO i sugerujący celowość związania się Polski sojuszem wojskowym z
Rosją. Podobne poglądy lansował później publicznie pos. Jan Łopuszański. Motywy
antyzachodnie (niekiedy z myślą o NATO, często z myślą o Unii Europejskiej) są w samym Radiu Maryja
dostrzegalne. Argumentacja red. Domańskiego nosi wszelkie cechy endeckiego
obrazu świata i dla mnie NIE jest przekonująca. NAJBARDZIEJ błędne w tym jest
(moim zdaniem) półmilczące założenie, jakoby Polska mogła być tylko związana z
Niemcami przeciw Rosji, albo z Rosją przeciwko Niemcom. (Z drugiej strony –
wątki endeckie są czymś bardzo typowym dla politycznego aspektu publicystyki
Radia Maryja.) Krytykowano ten tekst w różnych miejscach, m. in. w tekście
Sławomira Sowińskiego we "Więzi" nr 2 z lutego 1997 r. (str. 200201), a w "Gazecie Polskiej" – piórem jej naczelnego
redaktora – w numerach z 5 grudnia 1996 r. (str. 24) i z 9 stycznia 1997 r.
(str. 12-13). Skoro ówczesny premier tow. Cimoszewicz i ówczesny prezydent
tow. Kwaśniewski opowiadali się ZA wejściem Polski do NATO, to dlaczego tow.
Bratkowski nie wykorzystał tego właśnie wątku do zarzucenia prorosyjskości
Radiu Maryja? Nasuwają mi się dwie odpowiedzi, które zresztą nie wykluczają się
nawzajem.
Jedna
to przypuszczenie, że tow. Bratkowski nie chciałby stanąć w jednym szeregu z
red. Piotrem Wierzbickim i jego "Gazetą
Polską". Tym bardziej, że antykomunistyczne gazety krytykowały Radio
Maryja za jego poparcie udzielane Lechowi Wałęsie w prezydenckiej kampanii
wyborczej: "Gazeta Polska" z 12 października 1995 r., str. 13, "Głos" z 10-12 listopada 1995 r., str. 4, i z 67 grudnia 1995 r., str.
4. Druga odpowiedź to przypuszczenie, że tow. Bratkowski jeszcze pozostawał
wtedy we wcześniejszej orientacji PRL-owskich komunistów, a mianowicie w pro-moskiewskiej.
Tak,
ten człowiek, który jeszcze we wrześniu 1980 r. z emfazą mówił "my, komuniści", a w pro-moskiewskości wyróżnił się indywidualnie: "W
1981 roku nie tylko Kania, Jaruzelski, Siwak jeździli do Moskwy. Jeździł tam
też, i co dziwniejsze, publicznie w mowie i piśmie tym się chwalił, Stefan
Bratkowski. Częścią jego zabiegów był tak zwany »list 35«, w którym
przekonywano Sowiety, że PZPR nie powinna mieć monopolu na urzędowe wdrażanie przyjaznych uczuć
wobec ZSRR [...]" (Por.: Zespół
"Głosu", "Chrześcijaństwo i geopolityka", "Głos", nr 2(43), maj-czerwiec 1983 r., str. 23; pogrubienie moje –
K.T.) Należy wziąć pod uwagę, że na I Krajowym Zjeździe Delegatów NSZZ
"Solidarność" w jesieni 1981 roku uchwalono m. in., że: "»Solidarność«
lepiej zabezpieczyć może interesy ZSRR niż skompromitowana PZPR". Czyli uchwalono to, o co
Stefan Bratkowski mniej więcej w tym samym czasie zabiegał.
Po
"przełomie" z 1989 r. sporo okoliczności wskazywało na to, że ta
linia kierownictwa "Solidarności" obowiązuje nadal i jest
realizowana. Nominację Mazowieckiego na premiera poprzedziła wizyta ambasadora sowieckiego u prymasa Polski, gdzie
Rosjanin oznajmił, że jego państwo nie miałoby nic przeciwko temu. Niemal zaraz
po desygnowaniu przez prez. Jaruzelskiego na to stanowisko Mazowiecki spotkał się
w Warszawie z szefem KGB Kriuczkowem. Tylko jedna decyzja
"naszego premiera", rozporządzenie z 12 stycznia 1990 r. (Dz. U. nr
4/1990, poz. 21), które na kilka miesięcy otworzyło możliwość spekulowania
walutami kosztem Polski: jeden rubel transferowy można było kupić za 2090
złotych, potem zamienić na 1,56 dolara a następnie z powrotem na polską
ówczesną walutę po kursie 9500 zł za dolara: ponad 609% czystego zysku,
praktycznie bez wysiłku! Na tej tzw. "aferze rublowej" Polska
straciła równowartość co najmniej 11 miliardów dolarów. W rok
później, tuż po zaprzysiężeniu na prezydenta, Lech Wałęsa spotkał się z
ambasadorem sowieckim Jurijem Kaszlewem – bez świadków! Pamiętamy chociażby starania
prez. Wałęsy o zawarcie w maju 1992 r. umowy z Rosją o wycofaniu jej wojsk z
Polski na warunkach nadzwyczajnie korzystnych dla strony rosyjskiej (to właśnie było przyczyną obalenia rządu Olszewskiego na wniosek
prezydenta!). Pewne wątki prorosyjskie w polityce Warszawy są niezwykle
trwałe i silne (gazociąg jamalski!). Cóż dziwnego, że tow. red. Bratkowski
nie pomyślał jeszcze w jesieni 1996 r. o pro-rosyjskości Radia Maryja jako o
czymś nagannym?
Początki
pracy dziennikarskiej red. Bratkowskiego sięgają czasów, kiedy to PZPR, do której należał (1954-81; także do ZMP: 194956 i ZMS: 1955-56) i którą wspierał, bardzo jednoznacznie trzymała się
endeckiej wizji Polski, ukradzionej prawdziwym narodowcom, wówczas
okrutnie prześladowanym, podobnie jak przedstawiciele innych niekomunistycznych kierunków. PZPR, a przedtem PPR, mówiła o zrealizowaniu wreszcie "piastowskiej Polski",
w granicach niemal dokładnie takich jak przed tysiącem lat, i – co chyba
najważniejsze – o obliczu antyniemieckim! Byleby tylko wytłumić emocje
antyrosyjskie, po II wojnie światowej podobnie łatwo zrozumiałe wśród Polaków,
jak antyniemieckie. Koncepcja ideologiczna nawiązująca do tego, co głosili
narodowi demokraci, była nie tylko plagiatem, ale także karykaturą,
jak to nieraz bywa z "podróbkami". (Należy to przyznać, nawet jeśli
nie chce się bronić ideologii narodowej demokracji w ogóle, a tylko – przed jej
komunistyczną deformacją!) Z oryginalnej
myśli endeckiej komuniści powyjmowali tylko to, co
im pasowało. W podtrzymywaniu tej podróbki brali udział solidarnie nie tylko "Natolińczycy" (czyli "Chamy" wg Witolda Jedlickiego;
dzisiaj kontynuacją tego nurtu jest frakcja SLD o nazwie "Smolna", skupiona bliżej tow. Leszka Millera), ale także – nie dbając na
endecką proweniencję tamtej ideologii! – "Puławianie" (czyli "Żydy" wg Witolda Jedlickiego; dzisiaj kontynuacją tego nurtu jest
frakcja SLD o nazwie "Ordynacka", skupiona bliżej tow.
Aleksandra Kwaśniewskiego). Jedną okolicznością historyczną komuniści nie lubili się chwalić,
nawet w latach najgorliwszego nadużywania pseudo-endeckich motywów: otóż, kiedy
w carskiej Rosji rewolucja 1905 r. wymusiła zgodę cara na przywrócenie Dumy, z
obszaru tzw. Kongresówki tylko dwie partie polityczne miały w niej swoich
posłów: Narodowa Demokracja i – uwaga! – Socjaldemokracja
Królestwa Polskiego, będąca przodkinią w linii
prostej PPR, PZPR i także SLD. Komunistom nie wypadało, bo według
nich carska Rosja była jednak "be", tylko sowiecka – "cacy". Ale
kiedy już można było o tym napisać za zezwoleniem cenzury, uczynił to Bohdan
Urbankowski, a nie Stefan Bratkowski. Ten drugi pracował nad scenariuszem do
znakomitego serialu "Najdłuższa wojna nowoczesnej Europy",
który – sławiąc opór Polaków przeciwko wynarodowieniu – powinien podobać się
nie tylko prawdziwym endekom, ale także ich (ówczesnym) nieprawym komunistycznym naśladowcom. Jakże więc
można było oczekiwać od red. Bratkowskiego, że tak szybko się przestawi? Raczej
należy podziwiać to, że już pod koniec 1997 roku, pisząc o Radiu Maryja,
zaczynał brzydzić się (jeszcze niekonsekwentnie, bo z powodu przekaźnikow uralskich,
ale niekoniecznie z powodu artykułu Grzegorza Domańskiego) pro-rosyjskością
wśród Polaków. Reżyser Jerzy Morawski chyba w natłoku licznych prac nad swoim
filmem o ojcu Rydzyku nie miał czasu zastanawiać się nad podtekstami i
niuansami twórczości red. Bratkowskiego. Po prostu zapamiętał te nadajniki – i
już...
* * *
Poszukiwanie
sprawiedliwości może należałoby rozpocząć od tego, aby w PUBLICZNEJ telewizji
nadano film "Imperium towarzysza [– – – –]". Już same pieniądze, leżące u początków tego czerwonego imperium
"medialnego", zapewne nie zmieściłyby się w tych paru dyżurnych
"reklamówkach"... I niech by to zostało nadane w godzinach tzw.
NAJWYŻSZEJ oglądalności! A więc O GODZINIE DWUDZIESTEJ, jak niedawny film
przeciwko księdzu Rydzykowi, albo jak, nadane w ubiegłym roku, PSEUDO-rewelacje
komunistycznego szpicla (Jerzego K.)
powołującego się na drugiego komunistycznego szpicla (Grzegorza Ż.), na dodatek – szpicla z tego samego
resortu (= MON), a mające zdyskredytować braci Jarosława i Lecha Kaczyńskich. Szpicel
nie poznał szpicla! (Jest to podobnie NIEWIARYGODNE, jak to, że PRL-owski polityk, który odbył przeszkolenia
kontrwywiadowcze w ramach swojej służby wojskowej, nie poznał, iż, rozmawiając
z pewnym rosyjskim "dyplomatą", miał naprawdę do czynienia ze
szpiegiem!) Ale to są "sami swoi" i "sąd sądem, ale
sprawiedliwość musi być... po ich stronie". Komunista GŻ, zatrudniony jako szef
pewnej centralnej instytucji, zajmującej się finansami państwowymi, od lat
będący w stanie oskarżenia o wielkie przestępstwo aferowe, proponował był komuniście JK – kto wie, czy nie
swojemu byłemu "oficerowi prowadzącemu" w ich wspólnym szpiclowskim
fachu? – bardzo znaczną sumę pieniędzy na rozruch Porozumienia Centrum,
posługującego się radykalnie antykomunistyczną frazeologią, a tymczasem tow. JK nawet nie zastanawia się nad tym,
skąd pochodzą: taka znaczna suma pieniędzy i skłonność tow. GŻ do wsparcia PC!)
W
żadnym razie film "Imperium towarzysza [– – – –]" NIE POWINIEN BYĆ EMITOWANY W ŚRODKU NOCY, jak to się stało (między
innymi) z filmami: "Obywatel poeta" (o Zbigniewie
Herbercie), "Oszołom" (o Michale Tadeuszu Falzmannie)
albo "Nocna zmiana" (o zakulisowych okolicznościach
obalania rządu mec. Jana Ferdynanda Olszewskiego). Niechby tow. Robert
Kwiatkowski jako prezes TVP SA polecił powtórkę tychże trzech filmów w trzy
kolejne wieczory o dwudziestej zero-zero w telewizyjnej jedynce! Co: że na
parę kwadransów durnych reklam zabrakłoby czasu? A, niechby trzy razy zabrakło!
Za co w końcu my, telewidzowie, płacimy w abonamencie?
Toruń, 11 grudnia 2002 r.
Konrad
Turzyński