Imperium szydercy

 

      Gorączkowa dyskusja na temat o. Tadeusza Rydzyka i Radia Maryja, niedawno na nowo wzniecona przez przeciwników tego księdza i tej rozgłośni, jest aż nadto dobrą sposobnością, aby przypomnieć inne imperium, o wiele bardziej zasługujące na ten epitet.

      Mam na myśli człowieka, którego nazwiska nie chcę powtarzać, aby – tak jak to uzasadniał już kilkanaście lat temu znany polski satyryk, pan Jacek Federowicz – nie utrwalać go dodatkowo w pamięci rodaków. (Nie jest to – w tym wypadku – nazwisko autentyczne, lecz przybrane przez ojca tego człowieka; oryginalne nazwisko tej rodziny brzmiało zresztą bardzo podobnie.) Z tego samego powodu nie będę wymieniał nazwy środka przekazu, którego uosobieniem jest ów człowiek. Kto zechce, łatwo się domyśli – "mądremu dość", jak głosi starożytne rzymskie przysłowie.

      Jest to człowiek, dla którego nie ma świętości. Pozwolił sobie w 1981 roku na bardzo niesmaczny żart z narodu, z którego się wywodzi, i z religii, wyznawanej przez znaczną część jego rodaków; na ogół tego rodzaju żarty z owej społeczności są czymś, na co nie można sobie bezkarnie pozwolić... Będąc człowiekiem areligijnym – i bardzo niechętnym wobec katolicyzmu! – pozwolił sobie na publiczne demonstrowanie dokumentu mającego świadczyć, jakoby uzyskał na piśmie błogosławieństwo od papieża Jana Pawła II. Innym z jego bardzo niestosownych żartów było sugerowanie, jakoby nabył prawa autorskie do polskiego hymnu narodowego. Kiedy indziej użył w odniesieniu do naszego kraju, którego obywatelem i mieszkańcem jest od siedmiu dziesięcioleci, po prostu zniewagi – cytuję: "Bolesław Krzywomordy podzielił tę pieprzoną Polskę między swoich synów". Nigdy nie próbowano rozliczyć go z tych postępków, chociaż on znalazł drogę sądową, aby wyrazić sprzeciw wobec porównania go do pewnej ponurej postaci pewnego totalitarnego byłego supermocarstwa.

      Wnikliwy obserwator potrafił bardzo rychło rozpoznać rzeczywistą rolę tego człowieka: "Darujemy sobie wreszcie powtarzanie obiegowego głupstwa o rzekomej opozycyjności szefa [– – – –­­­­­]  wobec nowego porządku. Przede wszystkim, [– – – –­­­­­] jest tego porządku jednym z głównych architektów, niektórzy twierdzą wręcz, że pomysł `okrągłego stołu' wyszedł właśnie od niego – po drugie zaś, że jest tego porządku jednym z głównych beneficjentów. Sądzę, że także – a przynajmniej tak to zostało przy okrągłym stole zaplanowane – jednym z jego głównych filarów, nie mniej istotnym niż `Gazeta Wyborcza'. [...] Od samego początku spotkał się on ze strony rządu Mazowieckiego z nieudolnie ukrywaną pomocą. Powstanie [– – – –­­­­­] [– – – –­­­­­] byłoby absolutnie niemożliwe bez daleko posuniętej życzliwości Komisji Likwidacyjnej RSW, która zadbała o zapewnienie nowemu pismu taniego lokalu i możliwości druku – w tym samym czasie, gdy wiele wychodzących z podziemia periodyków i wydawnictw spotykało się ze strony nowych, solidarnościowych urzędników z dziwną niechęcią i upartym rzucaniem kłód pod nogi. [...] [– – – –­­­­­] korzystało z takich samych ulg i preferencji jak `[Gazeta] Wyborcza' czy `[Tygodnik] Solidarność'!" (por.: Rafał Aleksander Ziemkiewicz, "Trefniś Pana Prezydenta", "Najwyższy Czas!" nr 13(104) z 28 marca 1992 r., str. VII­VIII; symbolem [­­­­– – – –­], stosowanym 20 lat temu przez PRL­-owską cenzurę, zastąpiłem w tym przytoczeniu nazwisko inkryminowanego człowieka i nazwę inkryminowanego środka przekazu; pogrubienia w cytacie moje – K.T.). Tekst Ziemkiewicza ukazał się niemal 11 lat temu – i co? I nic: jest, jak było. Są (jak w "Folwarku zwierzęcym" Erica Blaire'a, ps. George Orwell) "równi i równiejsi". W owej alegorii rewolucyj, odbywających się w ludzkich społeczeństwach, autor pokazał bunt zwierząt hodowlanych przeciwko człowiekowi, który to bunt został potem zawłaszczony przez elitę zwierząt – świnie. To dla nich zmieniono rewolucyjne przykazanie "wszystkie zwierzęta są równe", dodając "ale niektóre są równiejsze". Świnie po pewnym czasie znalazły sposób na porozumienie się z dotychczasowym wrogiem, co autor pokazuje w – jakże znamiennym dla nas, Polaków – ostatnim zdaniu tegoż utworu: "Zwierzęta w ogrodzie patrzyły to na świnię, to na człowieka, a potem znów na świnię i na człowieka, ale już nikt nie mógł rozpoznać, kto kim jest".

      Zwracam uwagę na to, że red. Ziemkiewicz przypisał człowiekowi, o którym tutaj piszę, bycie współ-architektem porządku (albo raczej "nieładu ustalonego" – jeśli można tu zapożyczyć wyrażenie, lansowane niegdyś przez Emanuela Mouniera). Owszem, [– – – –­­­­­] na samym początku 1981 roku napisał list do ówczesnego I sekretarza KC PZPR. W tym liście można przeczytać między innymi: "Jednym słowem, trzeba urządzić w Polsce przełom, [...] Wydaje mi się, że w jednym czasie trzeba zgromadzić wiele różnych politycznych wydarzeń. [...] żeby stworzyć sytuację, że oto dokonuje się ten upragniony, wielki przełom. [...] Istotą przełomu byłoby oczywiście powołanie koalicyjnego rządu, [...] Nie jestem żadnym »integralnym demokratą« i nie marzę o udziale katolików we władzy. Sądzę, że w sensie możliwości przyszłego tworzenia programu nowoczesnego rozwoju Polski, ich udział we władzy bardzo utrudni nasze zamierzenia. Wiem też, że to wariant bardzo trudny do przełknięcia dla PZPR, oznaczający jakby zaprzepaszczenie długoletniej ewolucji politycznej, cofnięcie się do połowy lat czterdziestych [...] Jestem człowiekiem skrajnie niechętnym katolikom, ich programowi, wyobrażeniom, mentalności, ale – co wygląda na paradoks – w rządach koalicyjnych widzę najlepszą szansę odrodzenia znaczenia i siły PZPR, [...] Rząd koalicyjny sprawi, że część tych sił, zbierających poklask z tytułu swej opozycyjnej pozycji, zacznie współodpowiadać, więc zbierać cięgi od społeczeństwa. [...] Upadnie więc wyobrażenie, że ci inni z ugrupowań katolickich, z »Solidarności« są lepsi. Pogorszy się ich pozycję wobec społeczeństwa, znikną mity istniejące w społeczeństwie, że wszyscy są świetni oprócz komunistów. Jeśli PZPR stanie się siłą twórczą pod względem myśli programowej, atrakcyjną – może to być podstawa do odbudowy pozycji partii w społeczeństwie jako ugrupowania bardziej pragmatycznego, lepiej otwartego na współczesny świat, nowoczesnego." Stan wojenny posłużył (chyba?) lepszemu przygotowaniu kadr, którym owe zewnętrzne pozory władzy miano powierzyć. Po paru latach wreszcie doceniono autora owego listu: wraz z aparatczykiem, bardzo spoufalonym ze wschodnioniemiecką Stasi, jak również z jednym spośród najwyżej postawionych generałów "rodzimej" bezpieki, o znacznych zasługach dla reżymu, już co najmniej od grudnia 1970 roku począwszy, stanowili "zespół trzech", przygotowujący realizację wymyślonej przezeń wyrafinowanej komunistycznej pułapki na świadomość Polaków. Wreszcie, z dziewięcioletnim "poślizgiem", realizacja tej pułapki zaczęła się odbywać. Kiedy już komunistyczny generał został zatwierdzony na stanowisku prezydenta PRL, komunistyczny tygodnik "Polityka" z "odświętną" – po komunistycznemu – datą "mógł" opublikować treść owego listu. (Jego autor później dał do zrozumienia, że nie ma powodu zaprzeczać autentyczności listu.) Natomiast o skuteczności przekonaliśmy się w ciągu minionych kilkunastu lat już parę razy, obserwując, jak hasło "komuno, wróć!" przestało być żartem, materializując się w postaci wyników kilku głosowań obywateli w wyborach i referendach...

      Nazwa "okrągłego stołu" – w sensie porozumienia między opozycją a PZPR – została publicznie sformułowana najpóźniej w 1983 roku: przez red. Jerzego Surdykowskiego, który do 12 grudnia 1981 r. należał do PZPR i pracował w "Gazecie Krakowskiej", organie KW PZPR w Krakowie. W artykule, zamówionym u niego przez redakcję komunistycznej "Polityki" pod koniec 1982 r., następnie odrzuconym przez redakcję i ostatecznie wydrukowanym w pewnym podziemnym piśmie, tow. Surdykowski pisał: "Nie twierdzę i nigdy nie twierdziłem, że w Polsce należy czym prędzej wprowadzić pluralistyczną demokrację w stylu zachodnim, [...] Do 13 grudnia 1981 roku przy ewentualnym »okrągłym stole« narodowego porozumienia zasiąść mogli trzej partnerzy: [...] partia [...], »Solidarność« i wreszcie Kościół, [...] Stan wojenny przyniósł burzliwą przebudowę tego trójbiegunowego [...] układu na dwubiegunowy: przy stole pozostała »władza« [...] oraz [...] Episkopat, [...] Renesans polskiego katolicyzmu w latach siedemdziesiątych był dla mnie [...] nade wszystko efektem zaprzepaszczenia szans socjalizmu, pochodną deficytu sensu i nadziei w źle rządzonym państwie, przekornym "sukcesem" fałszywej propagandy sukcesu. [...] Tak więc Kościół – zawsze nawołujący do umiarkowania i biegły w rozładowywaniu napięć – jest dla władz bardzo pożądanym partnerem ewentualnego porozumienia, [...] Z drugiej strony rządzący aparat władzy jest też dla hierarchii kościelnej partnerem co najmniej interesującym. [...] w rządzącej partii zawsze byli aktywiści, którzy poszukiwali sojuszników i wsparcia dla władz na społecznej prawicy. Wydawać by się mogło, że właśnie polska lewica i jej różne odcienie powinny być naturalnym zapleczem sojuszniczym dla partii komunistycznej, tymczasem nie zawsze tak bywało. [...] [Tu autor wymienia: Stowarzyszenie PAX, 1968 rok i Zjednoczenie Patriotyczne »Grunwald« – K.T.] [...] nader często różne grupy lewicy niekomunistycznej sprowadzane były do roli wrogów, [...]" Surdykowski rozważa możliwość zawarcia najpierw porozumienia między Kościołem a PZPR, bez udziału "Solidarności": "Małe porozumienie byłoby otwarciem drogi do takiego »świętego przymierza«, substytutem »wielkiego porozumienia« [...] dla mnie osobiście i dla wielu moich przyjaciół z kręgu niekomunistycznej lewicy takie »małe porozumienie« oznacza izolację, kres nadziei, a dla niektórych może i osobistą katastrofę będącą nieuchronnie przeznaczeniem ludzi spychanych przez bieg dziejów na pozycje zarówno wroga partii jak i Kościoła, [...] Istnieją różne podejrzane osobistości co pewien czas [...] wyrzucane z rządzącej partii pod zarzutem rewizjonizmu i innych ideowych grzechów głównych [...] społeczeństwo nasze jest dziś jak nigdy lewicowe, choć w przeważającej części niekomunistyczne. Lewica ta zaczyna się od rządzącej partii i przez różne kierunki niekomunistycznego socjalizmu ogarnia, już niemarksistowskie, liberalne, czy raczej chrześcijańsko-­liberalne centrum, które od tradycyjnej lewicy przejęło dziś znaczną część jej sposobu myślenia, a nawet frazeologii. [...] Wśród tak rozumianej lewicy [...] mogłaby szukać wsparcia i sojuszu lewicowa przecież partia. »Wielkie porozumienie«, wciąż przecież możliwe [...] trudniejsze także dla rządzącej partii. Ale i niełatwe dla lewicy. Ona sama musiałaby się nauczyć [...] politycznej sztuki zapominania bolesnych urazów pozostałych po przeróżnych (może i z punktu widzenia rządzącej partii koniecznych) wydalaniach, po na pewno już nie koniecznym wypychaniu potencjalnych, choć inaczej myślących sojuszników we wrogość, a nierzadko i w podziemie." (Por.: Jerzy Surdykowski, "Między porozumieniem a »świętym przymierzem«", "Vacat" numer 10 z października 1983 r., str. 40-­44; wyróżnienia moje – K.T.) Porozumienie władzy komunistycznej z Kościołem Katolickim jest potrzebne, ale tak naprawdę ma chodzić o to, aby dogadali się towarzysze partyjni z towarzyszami eks­partyjnymi. Ci drudzy byli wyrzucani z PZPR, ale Surdykowski woli nazywać ich "niekomunistyczną lewicą", bo to lepiej brzmi. Przedmiotem obaw autora jest to, że PZPR może poprzestałaby na porozumieniu z Kościołem, pozostawiając rozmaitych lewicowców z niej wyrzuconych – także siebie wyraźnie miał na myśli – "na lodzie".


 

      Zaledwie w kilka lat później Jerzy Surdykowski już nie pisał o tak "idealistycznych" sprawach, lecz o bardziej przyziemnych: w lipcu 1989 roku na łamach "Gazety Wyborczej" przekonywał, że nie należy się bać uwłaszczenia nomenklatury: "Jeśli pewna część ludzi władzy – może niekoniecznie »liberałów«, lecz po prostu sprytniejszych i bardziej przewidujących – usiłuje ze swych partyjnych i dyrektorskich pozycji przejść do roli kapitalistów, to znaczy, że przestaje bronić nomenklaturowych stołków i widzi swój osobisty interes w przełomowych reformach, w powrocie Polski do Europy, do normalnej wolnej gospodarki rynkowej. Prawda, że jest to proces brzydki, niesprawiedliwy i mało mający wspólnego z uczciwością, bo półprywatne spółki wykupują za grosz majątek narodowy, a ludzie z nomenklatury zamieniają na kapitał to, czym dysponują: »chody« w administracji, dostęp do środków produkcji. Ale jednocześnie ludźmi nomenklatury być przestają, ich przedsiębiorczość jest także krępowana przez neostalinowski gorset »realnego socjalizmu«. Stają się sojusznikami zmian." (Por.: Piotr Bączek, "Jak Balcerowicz rynek budował", "Głos", nr 2(860) z 13 stycznia 2001 r., str. 14­15; wyróżnienia jak tamże – K.T.). Swoją drogą, rzadko który Czerwony publicznie odsłonił się tak bardzo, jak tow. Jerzy Surdykowski: ponieważ po powrocie "rewizjonistów" mogłoby nie dla wszystkich wystarczyć "stołków" do obsadzenia , więc część aktualnej nomenklatury należy odsunąć i bardzo sowicie opłacić ich na odchodne. Piękna wolta, nie ma co: najpierw oszustwo w polityce (pomysł instrumentalnego potraktowania Kościoła), a potem oszustwo w gospodarce (sankcjonowanie i utrwalenie aparatczyków z nomenklatury partyjnej w roli pasożytów na gospodarce polskiej). Wreszcie go doceniono: latem 1990 r. został konsulem RP w Nowym Jorku (por. "Głos" nr 64/66 z września – listopada 1990 r., str. 142­-143).

*        *        *


        Jak zapewne pamiętamy, rząd Mazowieckiego powstał z poparcia koalicji OKP + ZSL + SD liczących odpowiednio: 161, 76 i 27 mandatów w kontraktowym Sejmie; razem – 264 posłów. Tzw. votum zaufania dlań we wrześniu 1989 r. zostało jednak poparte aż 402 głosami. Głosów przeciwnych nie było, natomiast było 13 posłów wstrzymujących się od głosu i 45 nieobecnych. Zakładając, że koalicjanci wykazali maksymalną dyscyplinę (wszyscy posłowie z OKP, ZSL i SD obecni i głosujący ZA) oraz że wstrzymującymi się byli wyłącznie członkowie klubu poselskiego PZPR, widzimy, że poparło ten rząd co najmniej... 160 komunistów! (Jeżeli owe dwa założenia nie były spełnione, to ilość posłów komunistycznych głosujących za tym rządem była jeszcze trochę większa – może nawet wszystkich 173 ówczesnych członków PZPR w Sejmie poparło wtedy rząd Mazowieckiego?) Nie jest to niczym dziwnym, skoro uczestniczyli w nim: tow. gen. Kiszczak, tow. gen. Siwicki, tow. sekr. Święcicki i inne osoby, wtedy jeszcze należące do PZPR (obok kilku ex-­towarzyszy!), zaś wymaganą przepisami akceptację dla owej ekipy wyraził także tow. prez. Jaruzelski... Znaczy to także, że naprawdę mieliśmy wtedy koalicję PZPR + ZSL + SD + OKP, zaś teza publicystyczna ówczesnego senatora Jarosława Kaczyńskiego, jakoby jego wysiłki zapobiegły utworzeniu proponowanej jawnie przez tow. prez. Jaruzelskiego tzw. "Wielkiej Koalicji" z udziałem PZPR, to bardziej przechwałka niż prawda...

       Pomimo tego wszystkiego wyborcy w 1993 r. masowo poparli partie po-­PRL-­owskie, traktując to jako głosowanie przeciwko Balcerowiczowi i przeciwko wszystkim zmianom od 1989 r., które tenże polityk, a szerzej – "obóz solidarnościowy" w oczach wyborców uosabiają. Uwierzyli, że "tak dalej być nie musi". W wyniku wyborów parlamentarnych powstał rząd premiera Pawlaka, który miał poparcie jego macierzystej partii czyli PSL­-SP (= PSL "Sojusz Programowy" – dla odróżnienia od PSL­-PL czyli PSL "Porozumienia Ludowego"), liczącego 132 mandaty poselskie, i SLD (z SdRP, kontynuatorką PZPR, jako główną siłą w nim), liczącego 171 mandatów Sejmie. Nieformalnym uczestnikiem tej koalicji rządowej (poprzez osobę swego dzisiejszego lidera – a wówczas ministra – Marka Pola) była także Unia Pracy, posiadająca w tzw. "niższej izbie" Zgromadzenia Narodowego 41 miejsc. Razem było to 303 (albo nawet 344) mandaty. Tak czy owak, była to większość wystarczająca do uchwalania zwykłych ustaw. SLD­/UP i PSL-­SP łącznie miały 65,87% czyli niemal dwie trzecie izby – potrzebne dla odrzucania sprzeciwów Senatu albo Prezydenta (przynajmniej dopóty, dopóki nie został nim tow. Kwaśniewski). Czyżby jednak próbowano "odkręcić" którąkolwiek z ustaw, nadających z dniem 1 stycznia 1990 r. bieg prawny tzw. programowi dostosowawczemu min. Balcerowicza? Jak wiemy, nie próbowano: czerwono­zielona koalicja PZPR + ZSL, tj. SLD/UP + PSL-­SP nie wykonała odwrotu od "PRL­owskiego planu Balcerowicza" (jak pod koniec października 1995 r. nazwał go na łamach "Głosu" red. Paweł Wyszkowski) właśnie dlatego, że jest wierna swojemu własnemu, PRL­owskiemu rodowodowi.

      Zgodnie z retoryką Generała usilnie stosowaną w propagandzie stanu wojennego (że nie ma powrotu ani przed Sierpień 1980 r., ani przed Grudzień 1981 r.) uznali, że powrotu przed styczeń 1990 r. też nie będzie. (I nie ma do tej pory.) Nie wykonała odwrotu w kadencji 1993­1997 i nie wykona go także w kadencji 2001-­2005, bowiem wszystkie kolejne ekipy rządowe – czy to "po-sierpniowe", czy "po­-PRL-­owskie", to nieistotne! – całą politykę gospodarczą podporządkowały jednemu celowi, jakim jest włączenie Polski do EWG, w międzyczasie przemianowanej na Unię Europejską.

      Na tym polega ich obłuda, jednak nie na tym się kończy. To za rządu tow. Włodzimierza Cimoszewicza (luty 1997 r.) uchwalono ustawę o kasach chorych, którą potem SLD zwalczał udając, jakoby to zwalczanie też miało związek z koniecznością "sprzątania po rządzie Jerzego Buzka" (ulubione wyrażenie tow. Leszka Millera!). To minister spraw wewnętrznych i administracji tow. Leszek Miller przygotował projekt nowego podziału administracyjnego Polski, obejmujący przywrócenie powiatów i zmniejszenie liczby województw do 12 (a nawet, wariantywnie, 10 lub 8), a potem SLD będąc znowu w opozycji, histerycznie zwalczał szczególnie właśnie tę liczbę województw. Tow. pos. Grzegorz Gruszka przeciągle, niemal frenetycznie wył na wiecu jeszcze zimą 1997/98 na bydgoskim rynku: "nigdy dwanaście, tylko siedemnaście!". Skoro nie ma być PRL­-owski wariant z 49 województwami (jak wolało PSL­-SP), to ma być PRL-­owski wariant z 17 województwami (jak wtedy wolał SLD), i basta! Byleby ludzie PRL wyszli na "cacy", a ludzie Sierpnia na "be"! Zdaniem takich polityków (a także – zwykłych obywateli, podtrzymujących ten pogląd) widocznie historia Polski zaczęła się w 1945 roku.

      Takich "świń" podłożonych spodziewanej w 1997 r. koalicji "po-sierpniowej" było więcej. Na przykład – budżet przygotowany przez tow. Marka Belkę (jako ministra finansów w rządzie tow. Wł. Cimoszewicza); budżet został przedstawiony w Sejmie przez ex-­tow. min. Leszka Balcerowicza – i tu widać jeden z przejawów ciągłości w polityce gospodarczej! Na przykład – zboże, sprowadzone zza granicy jedną z ostatnich decyzji, podjętych przez ustępującego ze stanowiska premiera tow. Józefa Oleksego (realizował tę decyzję przez 22 miesiące rząd tow. Cimoszewicza, ale już po kilku zaledwie miesiącach swojego funkcjonowania polityczne "frycowe" za to płacił rząd Jerzego Buzka). Tak więc przekazanie władzy rządowej "solidaruchom" w 1997 r. i odzyskanie jej w 2001 r. było powtórzeniem manewru z lat 1989/1993. Niepopularne decyzje, jak drenowanie budżetów rodzinnych za "pierwszego Balcerowicza" (rządy Mazowieckiego i Bieleckiego) i budżetu państwowego za "drugiego Balcerowicza" (większość kadencji rządu Buzka) trzeba powierzyć do przeprowadzenia tym, którzy mają opinię "katolików" i ludzi "Solidarności" (nawet, jeśli to opinia sztucznie lub na wyrost urobiona!), a potem można triumfalnie trąbić o zwalczaniu bezrobocia (1993 r.) i zatykaniu tzw. "dziury budżetowej" (2001 r.). Inne elementy rzeczywistości pozostawia się nie zmienione, zmienia się tylko ich szyldy, np. przemianowując podatek mający hamować wzrost płac: z PFAZ na PPWW. Zatem: projekt szydercy już dwukrotnie udało się zrealizować – ku tym większemu pożytkowi socjalizmu: AWS i UW, partie współtworzące rząd Jerzego Buzka, zostały wymiecione z Sejmu!

      W lipcu 2001 roku, w klimacie kampanii parlamentarnej kampanii przedwyborczej, w audycji "Debata", nadawanej co wtorek o dwudziestej przez Program I Polskiego Radia, a poświęconej tym razem kwestii narastającego bezrobocia, jeden z zaproszonych do studia polityków wypowiedział taką oto informację, że do tej pory przedsiębiorca cudzoziemski w Polsce korzysta z trzyletnich "wakacji podatkowych"! Mówi o tym ustawa z dnia 28 grudnia 1989 roku (Dz. U. nr 74/1989, poz. 442), mająca przydługą nazwę, a obowiązująca od 1 stycznia 1990 roku. Jest to jedna z ustaw, składających się na pakiet, legalizujący "program dostosowawczy" ministra Balcerowicza i stanowi znakomity – chociaż nie jedyny! – przykład ciągłości pomiędzy wszystkimi kolejnymi rządami: od rządu tow. Rakowskiego do rządu tow. Millera.

      Uczestnicy tamtej audycji radiowej chyba jednak w porę ugryźli się w języki, bowiem ten wątek pomimo chaosu przekrzykujących się osób nie był kontynuowany. I nic dziwnego: każdy z nich reprezentował partię, która uczestniczyła w kolejnych koalicjach rządowych ostatniej dekady XX wieku (paru spośród tych panów bywało ministrami w owych rządach); były to następujące stronnictwa: AWS i SLD, UW i PSL­-SP, ROP i UP. Żaden z owych rządów nie wniósł pod obrady Sejmu projektu uchylenia owej ustawy. Nie uczynili tego także posłowie opozycyjni wobec któregokolwiek z tych rządów. (Odnosi się to także do rządu Millera, który wtedy jeszcze nie istniał.)

      Wystarczy, będąc zagranicznym inwestorem w Polsce, naprawdę (lub rzekomo) zbankrutować, uprzednio przeniósłszy już zarobione pieniądze w mniej widoczne miejsce, aby potem pod nowym szyldem korzystać z owych "wakacji" przez następne trzy lata, nawet prowadząc działalność gospodarczą dokładnie w tej samej branży co poprzednio. Jak może polskie przedsiębiorstwo (tzn.: publiczne, ex-­publiczne sprywatyzowane, od początku prywatne) skutecznie konkurować z tak uprzywilejowanym podmiotem gospodarczym? Jak może unikać zwalniania pracowników albo płacenia im marnych pensji, lub zalegania z wypłatami? Aby wyrównać skutki tej niesprawiedliwości, trzeba by obecnie dać taki przywilej krajowym osobom prawnym, a zabrać go zagranicznym, i utrzymywać taką nierówność przez tyle lat, ile przedtem trwała ta odwrotna nierówność. Jednakże szkód, poniesionych przez polskich przedsiębiorców prywatnych i przez polskich pracowników najemnych z powodu bankructw zawinionych przez owo wadliwe prawo i tak nie sposób tą (ani inną) drogą naprawić! Wolny rynek to NIE jest RÓWNOŚĆ ŻOŁĄDKÓW, ALE to jest RÓWNOŚĆ SZANS! Tymczasem to, co mamy w polskiej gospodarce, dałoby się porównać do sytuacji, w której postawilibyśmy byłego biegacza, ex-­tow. Leszka Balcerowicza, i byłego boksera, ex-­tow. Andrzeja Leppera, na bieżni, licząc na sukces AL, albo na ringu, oczekując zwycięstwa LB. (Swoją drogą, choć nie jestem kibicem sportowym, chętnie obejrzałbym takie pojedynki, w obydwu dziedzinach, pomiędzy tymi oldboy'ami z byłej PZPR...)

      W polskiej historii jest znany bardzo dawny przykład wakacji podatkowych, i to chyba (o ile pamiętam) aż na dziesięć lat! Takiego przywileju król Kazimierz Wielki udzielił Polakom, gotowym osiedlać się na Rusi Czerwonej i kolonizować ten obszar, świeżo nabyty przez Królestwo Polskie. Coś bardzo podobnego uczyniła inna wybitna głowa państwa, prezydent USA Abraham Lincoln (z czasów wojny secesyjnej pomiędzy Południem a Północą) wobec (białych) osadników, gotowych kolonizować ogromne i też stosunkowo świeże, bardzo rozległe nabytki terytorialne tego państwa, nazywane "Dzikim (albo: Dalekim) Zachodem" (= ustawa "Homestead Act" z 1862 r.). Ale przyznajmy, że w OBYDWU przypadkach chodziło o dawanie przywilejów dla swoich na terenie do niedawna obcym, a od niedawna okupowanym. Krótko mówiąc – to była KOLONIZACJA obszaru przez siłę zewnętrzną wobec niego! Czym zaś jest prowadzenie takiej polityki wobec Polski, przez rząd mający siedzibę w Warszawie? Kolonizowaniem własnego kraju zagranicznymi firmami, kosztem przedsiębiorstw rodzimych. Nie zapominajmy też, KTO patronuje tej polityce jako jeden z jej pomysłodawców, i jako ktoś, kto publicznie (zob.: "Wprost", nr 6(377) z 11 lutego 1990 r., str. 6) wyrażał satysfakcję z tego, że wreszcie udało się ją wdrożyć! Jest nim oczywiście ów tytułowy szyderca!

      Żeby było większe urozmaicenie, oprócz ciągłości pomiędzy poszczególnymi rządami, istnieje jeszcze nieciągłość pomiędzy pewnym rządem, a... nim samym. Panował miłościwie ten sam prezydent (tow. Kwaśniewski), rządził ten sam premier (tow. Cimoszewicz) z poparciem tej samej (PZPR + ZSL) koalicji w Sejmie, ale dwa bardzo PODOBNE wydarzenia zostały potraktowane całkiem ODMIENNIE. Chodzi o referenda z lat 1996 i 1997. Nadrzędna (bo konstytucyjna) norma mówiła, że: "Jeżeli w referendum wzięła udział więcej niż połowa uprawnionych do głosowania, wynik referendum jest wiążący." (art. 19 ust. 3 tzw. "małej konstytucji", Dz. U. nr 84/1992, poz. 426). Norma niższej rangi (bo zawarta w ustawie zwykłej) stanowiła, że: "Wynik referendum jest wiążący, jeżeli wzięła w nim udział więcej niż połowa uprawnionych do głosowania" (art. 9 ust. 1 ustawy o referendum, Dz. U. nr 99/1995, poz. 487). Ma to także zastosowanie do referendum konstytucyjnego – por.: art. 11 oraz art. 14 ust. 1 i 5 tej ustawy. Jak widać, w OBU wypadkach zależność ważności referendum od frekwencji jest TAKA SAMA! A jednak... referendum uwłaszczeniowe w 1996 r. uznano za NIEWIĄŻĄCE, zaś referendum konstytucyjne w 1997 r. uznano za WIĄŻĄCE, choć za KAŻDYM razem frekwencja była MNIEJSZA niż 50%! Dlaczego? Dlatego, że w pierwszym referendum ONI przegrali, zaś w drugim – ONI wygrali! (Jest to pouczający przykład tego, co może się dziać po referendum akcesyjnym wiosną 2003 roku! Już trwają gorączkowe starania, aby wynaleźć coś na wypadek, gdyby frekwencja tym razem przekroczyła próg 50%, ale poparcie dla akcesji – nie...) Jednakże ONI są czujni – także szyderca, o którym tu piszę; wszak nie od parady założył ruch, już ze swej nazwy wspierający akces Polski do UE.

      Jest jeszcze jeden tego rodzaju przykład (jak zróżnicowany stosunek do dwóch referendów): dwa zdarzenia, które nastąpiły w czasie, gdy panował prezydent L. Wałęsa, rządziła premier H. Suchocka, zaś Sejm i Senat były rozwiązane. Koalicja SLD/PSL-­SP – głównie jednak jej "socjaldemokratyczna" frakcja! – przez całe 4 lata trzęsła się z oburzenia wywołanego podpisaniem w dniu 28 lipca 1993 r. konkordatu przez prof. Krzysztofa Skubiszewskiego, ministra spraw zagranicznych w rządzie (UD/ZCh-­N) panny Hanny Suchockiej, a to dlatego, że dokonano tego bez możliwości bieżącej kontroli parlamentarnej. (To jednak był nieuczciwy chwyt propagandowy – naprawdę owym oburzonym chodziło zapewne o to, że i ekipa rządząca, i politycy SLD zdawali sobie sprawę z tego, iż w wyniku spodziewanego wyniku wyborów za kilka tygodni podpisanie konkordatu stałoby się niemożliwe i odwlokłoby się co najmniej o długość trwania przyszłej koalicji rządowej...). Wołano, że ta umowa nakład jakoby na Polskę ciężary finansowe i inne uzależnienia zewnętrzne (np. konieczność zmian w prawie wewnętrznym). Jednak z tub propagandowych koalicji po­-PRL-­owskiej nie rozległo się ANI JEDNO piśnięcie przeciwko umowie, którą – w tych samych warunkach co konkordat – wynegocjował w Moskwie ten sam rząd! A była to właśnie umowa o rurociągu Jamał – Europa. Podpisał ją 25 sierpnia 1993 r. wicepremier Henryk Goryszewski, wówczas – sztandarowy "katolik", działacz ZCh-­N, dawniej, za PRL – członek ZSL i pracownik Ministerstwa Finansów (niedawno powrócił w szeregi – przemianowanego – ZSL...). W myśl tej umowy Polska miała za granicą pożyczyć pieniądze na budowę polskiego odcinka, zobowiązać się, że nie będzie zabiegać o budowę podobnego gazociągu umożliwiającego import z innego kraju (np. z Norwegii), oraz że zakupi i zużyje lub zmagazynuje (ale nie odsprzeda do krajów trzecich!) określoną ilość gazu ziemnego w każdym kolejnym roku (nawet, gdyby potrzeby gospodarki polskiej były mniejsze). 18 lutego 1995 roku premier Waldemar Pawlak zawarł dalej idące porozumienie z premierem Czernomyrdinem na temat gazociągu. Dokładnie w pół roku później premier Józef Oleksy zatwierdził je (bez zgody parlamentu). 25 września 1996 r. już właściwą umowę zawarł z Rosją premier Włodzimierz Cimoszewicz. Uzależniającej nas prawnie i OBCIĄŻAJĄCEJ FINANSOWO umowy o stowarzyszeniu z Unią Europejską owa koalicja nie tylko nie oprotestowywała, ale właśnie ona ją zawarła! Może będzie tak, że ekipa SLD-­owska będzie tą, która dokona w imieniu Polski rezygnacji z transakcji gazowej z Norwegami, a to pod naciskiem z dwóch kierunków na raz: z Moskwy, bo tak niefortunnie Polska zobowiązała się wobec Rosji już w 1993 r., i z Brukseli, bo tam już latem 2001 r. było słychać silne niezadowolenie z tego powodu, że kraj aspirujący do UE chce kupować coś od kraju, który Unią wzgardził – chodzi o starania rządu Jerzego Buzka o wznowienie działań opcji norweskiej. W każdym razie wypowiedzi tow. Leszka Millera jeszcze w sierpniu 2001 r., a także pewne decyzje tow. min. Kaczmarka już w czasie istnienia rządu tow. Millera, na to wskazują. (Strona norweska jeszcze we wczesnych latach 90. sugerowała zbudowanie z Polski do pewnego miejsca w Niemczech rurociągu umożliwiającego przepływ norweskiego gazu do Polski – tow. Miller krytykując poczynania premiera J. Buzka też sugerował rurociąg przekraczający granicę polsko­-niemiecką, ale łączący nas z tym systemem, którego źródło znajduje się na Półwyspie Jamalskim – "natura ciągnie wilka do lasu"...)

      W cowieczornej audycji III programu Polskiego Radia "To był dzień" któregoś dnia w ostatnim tygodniu listopada dwaj dziennikarze – obaj reprezentujący tak zwany "nurt po-sierpniowy" w krajowej prasie – rozmawiali o konflikcie wokół fabryki kabli w Ożarowie. Decyzję o jej likwidacji uznali za (cytuję niedosłownie:) "zgodną z wolnym rynkiem i prawem własności".

      Jak wiemy, już niezliczoną ilość razy pracownicy (albo byli pracownicy) domagali się wypłaty zaległych zarobków. Ilekroć policja przy takich okazjach wkraczała do działania, nigdy po ich stronie! Na przykład, aby uniemożliwić wejście na teren firmy i zrobienie strajku okupacyjnego. Albo, ażeby trwanie takiego strajku przerwać. Domyślnie albo jawnie to bywa uzasadniane tym, że firma jest prywatna i jej właściciel ma prawo domagać się opuszczenia jego posesji według swojego widzimisię. Owszem, ma.

      Znamienne, że ZAZWYCZAJ w takich sytuacjach prywatni ochroniarze wynajęci przez właściciela i policja podległa władzy publicznej bronią tej samej strony – właśnie jego, właściciela. Nie słyszałem, aby np. policja (albo straż municypalna) broniła pracowników i ich prawa do zaległych pensji. To przecież też jest prywatna własność, bezprawnie przetrzymywana przez firmę zatrudniającą tych pracowników. To samo dotyczy z zaległości, jakie wobec wielu rolników mają firmy skupujące od nich produkty ich pracy. Pracownikom najemnym albo rolnikom indywidualnym proponuje się drogę sądową, bo przecież już na początku "transformacji" zadekretowano, że RP jest "państwem prawa". Każdy wie, jak długo dochodzenie swojego w sądzie trwa... Ale prawo właściciela firmy do jego własności ma być wyegzekwowane możliwie jak najrychlej. Policja broni "prawa własności", ale tylko prawa tych – po Orwellowsku – "równiejszych".

      Dokument, będący raportem MSW dla premiera Olszewskiego, datowany 3 marca 1992 r., a zatytułowany "Podstawowe, wewnętrzne zagrożenia bezpieczeństwa państwa" informuje: "Minister Spraw Wewnętrznych wydał ponad 7000 koncesji, z czego 2200 na usługi ochrony mienia i ponad 1700 koncesji na obrót bronią i sprzętem specjalnym. Nikt nie wie, ile osób jest zatrudnionych w tych spółkach. Na pewno jest to liczba wyższa niż stan etatowy UOP. [...] Wielu negatywnie zweryfikowanych w 1990 roku funkcjonariuszy b. SB i MO utworzyło firmy detektywistyczne i ochrony mienia. Firmy te często prowadzą działalność na pograniczu prawa lub wręcz przestępczą: [...] Ewentualne powodzenie tych działań może doprowadzić do powstania liczącej się siły, owładniętej patologiami społecznymi i wpływami obcych służb specjalnych, kierowanej przez byłych funkcjonariuszy aparatu władzy PRL." (zob.: Michał Grocki, "Konfidenci są wśród nas...", Éditions Spotkania, Warszawa, 1993 r., str. 100-­101; pogrubienia moje – K.T.) Raport (ten i inny, trochę późniejszy, też przytoczony w owej książce) dotyczą różnych innych aspektów tego, czym zajmują się byli funkcjonariusze komunistycznej – tajnej i jawnej – policji. Jednak pomijam tutaj te inne, nie niej doniosłe, aspekty. Obecnie po 10 przeszło latach zapewne od "czarnej roboty" są młodsi, którzy w czasie rozwiązywania MO i SB byli jeszcze dziećmi. Środowisko milicyjno-­esbeckie zapewne ogranicza się w firmach "security" do stanowisk kierowniczych. No właśnie: kierowniczych...

      Oni teraz jako "żołnierze" w "prywatnych armiach" (kojarzą się z tym zarówno prywatne armie polskich magnatów kresowych za I Rzeczypospolitej, jak też – "żołnierze" mafii...) służą tej samej sprawie, jakiej służyli za czasów Polski, jak na urągowisko zwanej Ludową. Zawsze przeciwko zwykłym, szarym obywatelom, a za to po stronie zewnętrznego nieprzyjaciela. Dzisiejszy nieprzyjaciel zewnętrzny nazywa się inaczej, niż wczorajszy; jest zainteresowany tym, aby w Polsce polskie firmy upadały i były przechwytywane przez niego lub ulegały likwidacji, co często na jedno wychodzi... "Transformacja ustrojowa", o której słyszymy dosłownie prawie codziennie, jest sposobem na to, aby państwo polskie było utrzymywane w stanie obezwładnienia, a naród polski – w stanie wyzysku. Oto jeszcze jeden przykład ciągłości wbrew tzw. "przełomowi 1989 roku". Przełom na niby, kontynuacja na serio. Według wskazań szydercy!

      I taki człowiek ma powody do swojego nieczystego zadowolenia: udało się! W obecnej, trwającej już kilkanaście lat (i utrwalającej się), sytuacji wskazuje tryumfalnie co tydzień każdemu, kto chce to czytać, że winowajcami są "katolicy", których rządy sprowadziły do Polski bezrobocie, biedę i beznadzieję. Zwłaszcza zaś katolicki "kler", a już szczególnie ktoś taki, jak o. Tadeusz Rydzyk. Żadne, nawet najbardziej grubiańskie i najbardziej niecenzuralne słowo, nie jest zbyt nieprzyzwoite, aby nie mogło w myśl koncepcji tego szydercy posłużyć jako narzędzie sponiewierania i znieważenia tak znienawidzonych przezeń "klechów". Szyderca, o którym tu piszę bez podawania jego nazwy osobowej, to nie tylko szyderca, ale bardzo inteligentny, nadal czynny i dlatego – NIEBEZPIECZNY przeciwnik! Sposób jego działania wobec społeczeństwa jest wzorowany na metodzie kuszenia opisanej w "Księdze Hioba" (rozdz. 1, w. 11 i rozdz. 2, w. 4­5): zrównać Polaka z ziemią, a wtedy sam zawoła "komuno, wróć!", co jako żywo przypomina opisane w "Biblii" sytuacje wybierania raczej niewoli niż głodu: przez Egipcjan ("Księga Rodzaju", rozdz. 47, w. 18­-19), a potem przez Hebrajczyków ("Księga Wyjścia", rozdz. 16, w. 2­3), jak również bardzo podobne zawołanie, zawarte w powieści "Bracia Karamazow" Fiodora Dostojewskiego (a dokładniej – w eschatologicznej "Legendzie o Wielkim Inkwizytorze"): "Na koniec złożą nam swoją wolność u stóp i powiedzą »Uczyńcie z nas swoich niewolników, tylko karmcie nas«.". Aż się prosi zastosować do owego szydercy słowa naszego narodowego wieszcza odnoszące się do cara rosyjskiego, Mikołaja I Pawłowicza Romanowa: "Sam szatan mu metodę niszczenia tłómaczy. / I uczniowi najlepszą nagrodę wyznaczy" (Adam Mickiewicz "Dziady", cz. III, akt I, sc. I, w. 195­-196.)


 

*        *        *


 

      Sprawiedliwość w Trzeciej – "Najjaśniejszej" – RP pozostawia podobnie wiele do życzenia, jak w starożytnej Troi, o której Jan Kochanowski pisał w "Odprawie posłów greckich" następująco: "O nierządne królestwo i zginienia bliskie, / Gdzie ani prawa ważą, ani sprawiedliwość / Ma miejsca, ale wszystko złotem kupić trzeba!". Może więc sama obecność i bezkarność owego niegodziwego szydercy jest przewrotnym dowodem na trafność innego epitetu, jakim właśnie on (ów szyderca) bardzo często nazywa obecne państwo polskie: "[Rzeczpospolita] Pomroczna"? Jednak czy aby dalszy ciąg tej mowy Ulissesa z cytowanego utworu nie pasują właśnie do niego szczególnie? Przyjrzyjmy się: "Jeden to marnotrawca umiał spraktykować, / Że jego wszeteczeństwa i łotrowskiej sprawy / Od małych aż do wielkich wszyscy jawnie bronią: / Nizacz prawdy nie mając ani końca patrząc, / Do którego rzeczy przyść za ich radą muszą." (zob.: Jan Kochanowski, "Odprawa posłów greckich", w. 383-­390.)

 

      Pamiętajmy jednak, że Kochanowski napisał "Odprawę" z myślą o Polsce, a nie o Troi! Chociaż nasz kraj przeżywał wtedy jeszcze swój – jak to dzisiaj nazywamy – "złoty wiek", poeta niepokoił się o jego przyszłość. Mniej więcej w tych samych czasach o. Piotr Skarga Pawęski prorokował rozbiory Polski i, niestety – jak to się teraz kolokwialnie nazywa – "wykrakał" owo narodowe nieszczęście na dwa stulecia przed jego ziszczeniem się! Za czasów księdza Skargi, tak jak i teraz, Polska miała coraz bardziej beztroskie elity polityczne. Za czasów poety Kochanowskiego, tak jak i teraz, Polska miała swoją "złotą młodzież", z której takowe elity potem wyrastały. Jednak wtedy duchowny, przestrzegający przed fatalnymi skutkami braku dobrych obyczajów w życiu publicznym, nie był postponowany oskarżeniami ani drwinami w stylu "hajże na Soplicę!", jak to spotyka o. Tadeusza Rydzyka obecnie. A człowiek, który uważał, że on sam lub jego rodzina rozporządza dostatecznie dużymi wpływami, aby jawnie kpić sobie z ojczystego prawa, tragicznie się przeliczył. Mam na myśli Samuela Zborowskiego, który za zabójstwo, popełnione wprawdzie "w afekcie", jednak w bliskiej obecności króla, podlegał w myśl ówczesnego prawa karze śmierci, został skazany tylko na banicję, jednak powrócił z niej samowolnie i po czterech latach (a w dziesięć lat po zbrodni, za którą go skazano) zuchwałego przebywania w Rzeczypospolitej został wreszcie schwytany i skrócony o głowę. (Wspomniany tutaj dramat autorstwa Kochanowskiego nosi datę o trzy lata późniejszą od roku, w którym Zborowski popełnił zabójstwo.) Ten sławny banita i tak zresztą korzystał aż nadto z łaskawości króla Stefana Batorego, któremu Samuel wraz z rodziną pomógł uzyskać tron Rzeczypospolitej (a potem – też z rodziną – wielce bruździł przeciwko temu samemu królowi, za co z kolei jego brat Krzysztof został skazany na banicję i konfiskatę dóbr, zaledwie w rok po egzekucji Samuela...)

      Już w następnym stuleciu istniały precedensy dzisiejszej "grubej kreski", czego dosyć znanym przykładem jest kariera księcia Bogusława Radziwiłła, kolaborującego na znaczną skalę z najeźdźcą i okupantem szwedzkim (1655), służącego też, wrogiemu Polsce, tzw. elektorowi brandenburskiemu, Fryderykowi Wilhelmowi von Hohenzollernowi (1656). Nie tylko w powieści "Potop" Henryka Sienkiewicza, ale niestety także w rzeczywistości, ów magnat uniknął grożących mu kar, ba – powrócił do statusu dygnitarza w Rzeczypospolitej, którą był zdradził (został amnestionowany w 1657 roku, a przez następne 8 lat, za zgodą króla Jana Kazimierza, pełnił funkcję gubernatora Prus Książęcych).

      Wtedy to bowiem za zdradę ojczyzny i za niektóre inne poważne przestępstwa można było zostać skazanym na BANICJĘ, co było karą podobnie dolegliwą jak średniowieczna tzw. klątwa kościelna: banita, który wbrew wyrokowi sądu pozwalał sobie powrócić na obszar Pierwszej Rzeczypospolitej, ryzykował to, że może zostać zabity podobnie bezkarnie, jak bezkarnie zabijało się szczura. Dzisiaj ludzie, którzy przez znaczną część swojego życia służyli obcemu, najezdniczo-­okupacyjnemu i totalitarnemu reżymowi, chcą zachować nie tylko korzyści materialne, osiągnięte dzięki swojej kolaboracji z Sowietami ("prominenckie" emerytury, uprawnienia tzw. "kombatanckie", odznaczenia, spore mieszkania i zagraniczne konta bankowe), ale ponadto są gotowi w razie "potrzeby" twierdzić, że to im się "należy" (kto zaś myśli inaczej, ten według nich grzeszy przeciw... chrześcijańskiej cnocie miłosierdzia wobec bliźnich), a na domiar wszystkiego przypisują sobie prawo udzielania świadectw moralności – albo niemoralności – za zdrajcę ogłaszając takiego, który (jak płk. Ryszard Kukliński) zerwał lojalność wobec nich, zaś najwyższy patriotyzm upatrując w przypodchlebianiu się nowej metropolii socjalistycznej – unowocześnionej – utopii (odległej od naszej stolicy o 1122 kilometry – tak jak poprzednia socjalistyczna metropolia – tylko w niemal dokładnie przeciwnym kierunku).

      ZDRAJCY POLSKI – CI NAJPOWAŻNIEJSI – NIE POWINNI JEDNAK MIEĆ PRAWA CHODZIĆ SOBIE, W DOBROBYCIE I BLICHTRZE, PO POLSKIEJ ZIEMI! Jak pisał Stefan Żeromski o najeźdźcach z 1920 r. (w opowiadaniu "Na probostwie w Wyszkowie"), ci z nich, którzy – jak Julian Marchlewski i Feliks Dzierżyński – z polskiego narodu pochodzili i na polskiej ziemi wyrośli, nie powinni mieć prawa NAWET do mogiły w ojczyźnie! Oto dosłowny cytat: "Kto na ziemię ojczystą, chociażby grzeszną i złą, wroga odwiecznego naprowadził, zdeptał ją, stratował, splądrował, spalił, złupił rękoma cudzoziemskiego żołdactwa, ten się wyzuł z ojczyzny. Nie może ona być dla niego już nigdy domem, ni miejscem spoczynku. Na ziemi polskiej nie ma dla tych ludzi już ani tyle miejsca, ile zajmują stopy człowieka, ani tyle, ile zajmie mogiła." Nie jestem za przywróceniem kary śmierci, nie jestem za zabijaniem. Jednak za drastyczne zawinienia powinny być drastyczne kary – niechby były porównywalne, przynajmniej w wymiarze materialnym (= przepadek mienia), do tego, co sędziowie, dyspozycyjni wobec "jaruzelskiej" junty, zasądzili wobec płk. Kuklińskiego!

      Zdrajcy Polski (ci najpoważniejsi) naprawdę zasłużyli na to, co zaproponował gen. Kiszczak niektórym więźniom politycznym w stanie wojennym: "rezygnujesz z wszystkiego, co tutaj posiadasz, i wyjeżdżasz NA ZAWSZE z Polski, albo (być może) i tak to utracisz, a na dodatek posiedzisz sporo lat w więzieniu". Współcześni komuniści nie przyjechali z Armią Czerwoną starającą się podbić niepodległe państwo polskie. Najstarsi z nich wszak przyszli z Armią Czerwoną, karierę robili w najściślejszym związku z tym faktem i w nadgorliwej lojalności wobec okupanta, a wreszcie zabiegali o sowiecką interwencję zbrojną w 1981 r. "Moskwa nie przygotowywała żadnej inwazji, Jaruzelski świetnie o tym wiedział. [...] pod koniec 1981 r. sam wielokrotnie prosił o wprowadzenie wojsk sowieckich, lecz otrzymał z Kremla stanowczą odmowę. A »stan wojenny« wprowadził, dopiero gdy się przekonał, że »pomocy wojskowej« nie dostanie." Wobec kogo WJ czuł się naprawdę lojalny, świadczą cytowane przez Bukowskiego zaprotokołowane na posiedzeniu Biura Politycznego KC KPZS 8 kwietnia 1981 r. wypowiedzi Jurija Andropowa i Dmitrija Ustinowa: o tym, że Jaruzelski "prosił o zwolnienie go z funkcji". (Por.: Władimir Bukowski "Moskiewski proces. Dysydent w archiwach Kremla", O.W. Volumen, Warszawa 1998, str. 559­-561, wyróżnienie za oryginałem – K.T.) Kiedy zaś dokonywali HISTORYCZNEGO OSZUSTWA polegającego na pozornym przekazaniu władzy wyselekcjonowanym środowiskom "opozycyjnym", starali się wpisać je (tzn.: to oszustwo) w schemat mający – zgodnie z wolą Sztabu Administrowania Kryzysami, jak go nazwała prof. Jadwiga Staniszkis-­Lewicka – obowiązywać w całym bloku moskiewskim, od "Okrągłego Stołu" w PRL po "rewolucyjny" sztafaż towarzyszący wymianie ekipy kierowniczej w Bukareszcie.

      Inni szkodnicy narodowi, też znaczni, ale trochę podrzędnego kalibru w stosunku do ścisłej czołówki, powinni doświadczyć takiego prawnie usankcjonowanego OSTRACYZMU, jaki w Norwegii i we Francji zastosowano wobec osób kolaborujących z narodowym socjalizmem. (I tu znowu kłania się instytucja staropolskiego prawa: INFAMIA, będąca – łagodniejszym ale również – odpowiednikiem klątwy kościelnej.) Niestety, liczne "Las Passionarias" ze Spółki Leciwych Demagogów (w skrócie: SLD), wsparte – jak by powiedział Włodzimierz Iljicz Ulianow (ps. "Lenin") – przez "pożytecznych idiotów", występujących (przynajmniej od pewnego czasu) pod innymi (niż PZPR lub SLD) szyldami, swoim przeraźliwym gdakaniem zapobiegły (jak dotychczas) uchwaleniu jakiejkolwiek ustawy dekomunizacyjnej. (Ustawę lustracyjną zaś co prawda uchwalono, ale "wykastrowano" ją już prawie doszczętnie, kiedy tylko powróciła okazja pod tytułem "ICH prezydent ICH premier"!) Wszystko to zaś w imię tzw. "porozumienia narodowego", "praw człowieka" "przebaczenia", "niebabrania się w przEszłości", o, właśnie – "wybierania przYszłości". Pamiętamy to hasło wyborcze sprzed zaledwie kilku lat... Podobnie obłudne jak nieco wcześniejsze – również propagandowe, przedwyborcze – wycie z 1993 roku: "tak dalej być nie musi!". Obłudne, ponieważ RZEKOMY PRZEŁOM, lecz PRAWDZIWA KONTYNUACJA ma swój bardzo istotny wymiar gospodarczy: tzw. plan Balcerowicza był realizacją projektów przygotowanych przez poprzedni rząd, o czym z jawną satysfakcją mówili w swoim czasie i tytułowy (w niniejszym tekście) szyderca, i inne prominentne postacie ekipy tow. premiera Rakowskiego. Ci wypowiadający się nie ukrywali przy tym, że pod czerwonym szyldem realizacja tych projektów po prostu nie była[by] możliwa. Kiedy komuniści powrócili do bezpośredniego sprawowania władzy wykonawczej (trzy kolejne rządy z koalicji czerwonozielonej w latach 1993­-1997), zwłaszcza zaś po objęciu prezydentury przez ich lidera, mogli pokazać, że "tak dalej być nie musi".

 

*        *        *

 

      Niejednokrotnie się słyszy zarzut, że oto ile jeszcze razy biedni [post?]komuniści, albo raczej – "socjaldemokraci" (to nie żart: najdawniejsza nazwa tego nurtu w Polsce to SDKP, tylko jedną piątą swojej stuletniej historii przeżyli pod nazwami zawierającymi słowa pokrewne wyrazowi "komunizm"; zresztą za cara w Rosji partia komunistyczna też nazywała się "Socjaldemokratyczną Partią Robotniczą Rosji") mają przepraszać: tow. Piotrowski winę za śmierć ks. Popiełuszki wziął na siebie, tow. Jaruzelski już co najmniej kilka razy uczynił podobnie z odpowiedzialnością za stan wojenny, tow. Kwaśniewski przeprosił w Sejmie za wszystkich swoich towarzyszy z PZPR już przynajmniej jeden raz – gdy tylko w 1993 r. został szefem najliczniejszego klubu poselskiego. I niech teraz ktoś ośmieli się powiedzieć, że nie jest jeszcze usatysfakcjonowany, a zwłaszcza – że nie przyjmuje przeprosin i nie udziela przebaczenia: zaraz (przynajmniej dla tow. Sierakowskiej i podobnie myślących) okaże się, że to on mówi "językiem nienawiści", a tak zwani "socjaldemokraci" opierają się na... katolickiej nauce społecznej! Tow. Piotrowski na procesie toruńskim ostentacyjnie brał na siebie winę współ-oskarżonych z nim swoich podwładnych, ale o przedterminowe wyjście na wolność kilkakrotnie potem ośmielał się zabiegać! Tow. Jaruzelski podobnie brał na siebie – w słowach! – całą odpowiedzialność za stan wojenny, ale przed odpowiedzialnością sądową (na razie za Grudzień o 11 lat wcześniejszy) broni się w stylu przypominającym szczyt jego kariery jako dyktatora: winni są "chuligani", niemalże "rozwydrzone wyrostki", toteż "nie dało się" uniknąć wysłania wojska i nakazania mu użycia ostrej amunicji. Żeby zaś przyznał, że tragedia Grudnia 1970 r. była z góry ukartowana (o czym można przeczytać w takich książkach jak: "Rewolta szczecińska i jej znaczenie" Ewy Wacowskiej, wyd. w Paryżu w 1972 r., albo "Grudniowe wdowy czekają" Zbigniewa Branacha, wyd. we Wrocławiu w 1990 r.), to chyba można sobie pomarzyć...

      To tak, jak gdyby ktoś poszedł do spowiedzi, ale nie dbał ani o rachunek sumienia, ani o żal za grzechy, ani o mocne postanowienie poprawy, ani o szczere wyznanie grzechów, ani wreszcie o zadośćuczynienie Bogu i bliźnim, ale KONIECZNIE chciał uzyskać podpis księdza na "karteczce od spowiedzi". Do sakramentu przystąpiłem, rozgrzeszenie dostałem, o, tu jest dowód, więc czego jeszcze ode mnie chcecie? Las Passionarias (płci obojga) są gotowe w razie potrzeby nie tylko "uczyć księdza pacierza", ale nawet biskupa pouczyć o tym, jak powinien rozumieć ewangeliczną ideę przebaczenia! Ludzie, którzy w swoim mniemaniu są (jak powiada przysłowie) "bardziej katoliccy od papieża", a ewangelicznej moralności chcieliby (jak tow. Sierakowska przed ks. biskupem Pieronkiem) bronić przed Kościołem, zapomnieli chyba PIĘĆ WARUNKÓW DOBREJ SPOWIEDZI. (Tu powinienem być po ewangelicznemu wyrozumiały i uczynić wyjątek dla tych, którzy owych warunków nigdy w życiu na oczy nie widzieli.) Wierzą, albo udają, że wierzą, jakoby wystarczył warunek czwarty: wyznanie grzechu.

      Nieważny rachunek sumienia, nieważny żal za grzechy (no, to chyba najtrudniej sprawdzić, może jeszcze najbardziej wiarygodnie wypadł tow. Chmielewski, gdy załamał się na procesie o zamordowanie ks. Popiełuszki), a zwłaszcza nieważne zadośćuczynienie za wyrządzone krzywdy. Kto się tego domaga, to dopiero jest mściwy człowiek! Czepiałby się i czepiał! Nie sposób cofnąć morderstwa i trwałe okaleczenia. Nie sposób cofnąć fakty niesłusznego więzienia ludzi. Ale sam tylko postulat zwrócenia ukradzionych dóbr, albo naprawienia krzywd spowodowanych zniszczeniem prywatnego i publicznego mienia, lub zwichnięciem karier wielu ludzi, to nie jest coś, co byłoby ze swej istoty niewykonalne! Jednak "chrześcijańskim" obrońcom komuny wydaje się, że można przeprosić za kradzież i dzięki temu (a nawet bez tego?) uzyskać wybaczenie, ale zarazem nadal korzystać z owoców kradzieży nawet nie próbowawszy zadość uczynić. I zadość uczynić NIE z majątku Rzeczypospolitej! Z własnych majątków, towarzysze! Prawnik i znany publicysta – a także polityk UPR – już kilkanaście lat temu znakomicie uzasadnił, że: "[...] sprawcy stanu wojennego, a więc członkowie Rady Państwa, posłowie do ówczesnego Sejmu PRL oraz członkowie ówczesnego rządu PRL powinni odpowiadać za szkody wyrządzone wskutek jego wprowadzenia SWOIM OSOBISTYM MAJĄTKIEM, nawet wówczas, gdy – jak to ma miejsce w przypadku b. wicepremiera, a obecnie pana posła Ireneusza Sekuły – zdobyty został oszczędnością całego pracowitego życia." (Por.: Stanisław Michalkiewicz, "List otwarty do byłych internowanych i więzionych w okresie stanu wojennego", "Najwyższy Czas!", nr 21(60) 25.05.1991, str. II.) Tak, z waszych, towarzysze, tajnych kont: w Szwajcarii, na Antylach, w Moskwie, albo gdziekolwiek na świecie!

      I właśnie taka postawa wydaje mi się NAJPASKUDNIEJSZYM NADUŻYCIEM towarzyszącym ostatnio w Polsce słowom o przebaczeniu. Bowiem to polega na ODWRACANIU KOTA OGONEM: sprawca zła albo poplecznik sprawcy (poplecznik – choćby przez szeregowe członkostwo w PZPR, która w ciągu 41 lat swojego istnienia patronowała wielu zbrodniom) chce kosztem wykrztuszenia niewiele kosztujących go słów przeproszenia uzyskać pozycję szlachetnego człowieka, a ewentualne słowa krytyki od przeciwników politycznych poczytać im za straszny grzech niemiłosierdzia.

      Czyż może być większa obłuda? Samemu dać się filmować na kościelnym klęczniku, westchnąć publicznie o "Bożej Dziecinie" i swoim towarzyszom od "religioznawstwa" udzielać "błogosławieństwa", we wspomnieniach sejmowej kurtyzany wypaść jako poczciwy, wierny małżonek swojej ślubnej towarzyszki życia, jeszcze mieć (jak imiennik, Wielki Językoznawca) w swoim życiorysie okres nauki w seminarium duchownym, a już można uchodzić za "Autorytet Moralny", epatujący swoimi: przepitym głosem i fizjonomią "jak księżyc w pełni", wyrażającymi samozadowolenie (z wyjątkiem tych momentów, kiedy ów osobnik mówi o nagonce na niego i o krzywdzie moralnej jakoby jemu i jego rodzinie wyrządzonej).

      Zwykły wierzący śmiertelnik, jeśli chce mieć ważne rozgrzeszenie (w Kościele Katolickim), musi swoje grzechy rzetelnie sobie przypomnieć, musi za nie na modlitwie żałować (przynajmniej ze strachu przed piekłem – tzw. "żal niedoskonały"), musi postanowić poprawę (przynajmniej wobec siebie, ale nieraz tego samego domagają się ci, których on ukrzywdził i potem sam spowiednik), potem powinien odważnie przyznać się przed księdzem nawet do najbardziej wstydliwych sprawek, a wreszcie – oddać, co ukradł, przeprosić tych, którym naubliżał, i jeszcze odmówić tzw. "pokutę". A na dodatek – nieraz nasłuchać się żartów z tego, że tak poważnie tym wszystkim się przejął.

      Ale niezwykły i może nawet niewierzący śmiertelnik (czytaj: komunista) nie dość, że tego wszystkiego "nie musi", to jeszcze uważa, że to inni "muszą" wobec niego – "muszą" być po chrześcijańsku miłosierni, a biada im, gdy omieszkają tak postąpić: zostaną okrzyczani inkwizytorami (od "polowań na czarownice"), zwolennikami zemsty ("rewanżystami", "odwetowcami" – czy ktoś jeszcze teraz pamięta, jak często to ostatnie słowo, stosowane do niemieckich przesiedleńców, gościło w języku PRL­-owskiej propagandy?), ludźmi nietolerancyjnymi, [klero­]faszystami i wszelaką "czarną sotnią".

      A co szczególnie smutne w tym wszystkim – taki komunista ("socjaldemokrata"!) pożytkuje w takiej postawie cichą lub jawną solidarność znacznej liczby Polaków, którzy nawet będą skłonni zarzuty wobec niego poczytać za przykład RZEKOMEJ skrajności w poglądach przejaw zacietrzewienia politycznego, zaś jego samego uznać za porządnego Polaka, ba, nawet za "patriotę" (według zasady: "jestem patriotą, bo uważam, że nim jestem"), a zarazem – za nowoczesnego "Europejczyka" (zwolennika integracji Polski z Zachodem), choćby się przedtem wiele lat jawnie służyło Wschodowi (jak właśnie ów towarzysz eks­kleryk, sfilmowany na klęczniku w sanktuarium maryjnym na Jasnej Górze). Owo poparcie znacznego odłamu "elektoratu" jest, jak sądzę, rozpaczliwą formą wyrażenia swojego rozczarowania do wszystkiego, co kojarzy się – bardziej albo mniej trafnie – ze "Solidarnością", w szczególności np. z przewodniczącym, a następnie prezydentem Lechem Wałęsą. W takiej "optyce" nawet najbardziej nieprzejednany krytyk p. Wałęsy, p. Andrzej Gwiazda (na domiar złego, również mieszkający w Gdańsku) w oczach niejednego "prostego człowieka" jest – tak samo jak na przykład b. premier Bielecki i b. premier Suchocka! – współwinny bezrobocia i wszystkich innych codziennych utrapień. Właśnie do takich, z góry zaplanowanych przez szydercę w jego liście, resentymentów Czerwoni i Zieloni (= "niedojrzali Czerwoni", jak mawia p. Janusz Korwin-­Mikke) odwołują się w kolejnych kampaniach wyborczych i przy innych okazjach. Działacze (pożal się, Panie Boże), których świadomość obywatelska nie przewyższa discopolowych hasełek: "wszyscy Polacy to jedna rodzina!" albo "Olek, Olek, wygraj!". Twardo donikąd w tępej, bolszewickiej, populistycznej demagogii wiecowych krzykaczy! Byleby nadal owi Disco­polacy mogli "budować" swoją Disco­polonię, o rodowodzie nie sięgającym przed 1945 rok...

      Znany film animowany "Król Lew" przedstawia sytuację prawowitego następcy tronu, który uratował życie uciekłszy z kraju, gdzie w miejsce jego zamordowanego ojca władzę (nieudolnie, a okrutnie) sprawuje stryj – autor tej zbrodni. Królewicz nie chce początkowo walczyć o odzyskanie tronu, mówiąc, że "to już przeszłość"; dopiero, kiedy przyjaciel znienacka boleśnie go uderza, ten się oburza, ale reakcją na jego oburzenie są właśnie słowa tegoż przyjaciela: "to już przeszłość"... Ci, którzy chcą maksymalnie korzystać z dobrodziejstw "grubej kreski" (to nie tylko – nieco inaczej brzmiące – słowa premiera Mazowieckiego, ale także – ustawa abolicyjna, uchwalona czym prędzej przez kontraktowy Sejm!), absolutnie nie chcą uznać takiej zasady wtedy, kiedy to ICH właśnie boli – w stosunku do kogoś, kto właśnie IM jest niewygodny! Przewodniczący Lech Wałęsa, straszący "siekierką" i "przyspieszeniem" w kampanii prezydenckiej 1990 r., min. Antoni Macierewicz jako wykonawca uchwały lustracyjnej w 1992 r., premier Hanna Suchocka zawierająca, "bez kontroli [rozwiązanego właśnie] Sejmu", konkordat z Watykanem, min. Andrzej Milczanowski oskarżający premiera Józefa Oleksego o szpiegostwo, wicemarszałek Andrzej Lepper, ciskający poważnymi zarzutami na lewo i prawo, a ks. Tadeusz Rydzyk okazujący nieufność wobec integracji europejskiej, a także piętnujący legalizację aborcji, eutanazji, pornografii albo homoseksualnych związków niby-­małżeńskich – nieustannie, to (ma się rozumieć: w oczach ONYCH) przykłady "oszołomów", którzy zakłócają spokojną konsumpcję tego mezaliansu (albo raczej: konkubinatu?) Komuny z Najjaśniejszą.

 

*        *        *


        Jednym z zapadających w pamięć fragmentów filmu "Imperium ojca Rydzyka" jest ten, który mówi, że Radio Maryja jest (jakoby) prorosyjskie, skoro korzysta z przekaźników znajdujących się na Uralu. Co gorsza: wymaga to jakichś konszachtów z tajnymi służbami Federacji Rosyjskiej! Ten przekaźnikowy "argument" nie jest oryginalny: parę lat temu lansował go red. Stefan Bratkowski: "Radio Maryja bezbłędnie realizuje, świadomie lub nie, sowieckie interesy". (zob. felieton pt.: "Rodzina" w dodatku "Plus Minus" nr 50, "Rzeczpospolita" nr 284 z 6-7 grudnia 1997 r.) Ciekawe, czy transmitowanie sygnału tej rozgłośni na pewnych obszarach USA za pomocą krótkofalowych przekaźników naziemnych jest równie dobrym dowodem na pro-amerykańskość Radia Maryja? A może chodzi o inny, bardziej efektowny sposób straszenia opartego na założeniu, że jeśli Polska nie znajdzie się w Unii Europejskiej, to stanie się drugą Białorusią?

      Dziwne, że dziennikarz rozporządzający bardzo rozległą wiedzą, doświadczeniem i umiejętnościami nie sięgnął po argument, który aż sam pchał się w rękę! Otóż mniej więcej rok wcześniej w związanym z tą rozgłośnią miesięczniku "Rodzina Radia Maryja" (w numerze 10. z listopada 1996 r.) ukazał się artykuł "NATOmania Story" red. Grzegorza Domańskiego, krytykujący pomysł wstąpienia Polski do NATO i sugerujący celowość związania się Polski sojuszem wojskowym z Rosją. Podobne poglądy lansował później publicznie pos. Jan Łopuszański. Motywy anty­zachodnie (niekiedy z myślą o NATO, często z myślą o Unii Europejskiej) są w samym Radiu Maryja dostrzegalne. Argumentacja red. Domańskiego nosi wszelkie cechy endeckiego obrazu świata i dla mnie NIE jest przekonująca. NAJBARDZIEJ błędne w tym jest (moim zdaniem) półmilczące założenie, jakoby Polska mogła być tylko związana z Niemcami przeciw Rosji, albo z Rosją przeciwko Niemcom. (Z drugiej strony – wątki endeckie są czymś bardzo typowym dla politycznego aspektu publicystyki Radia Maryja.) Krytykowano ten tekst w różnych miejscach, m. in. w tekście Sławomira Sowińskiego we "Więzi" nr 2 z lutego 1997 r. (str. 200­201), a w "Gazecie Polskiej" – piórem jej naczelnego redaktora – w numerach z 5 grudnia 1996 r. (str. 24) i z 9 stycznia 1997 r. (str. 12­-13). Skoro ówczesny premier tow. Cimoszewicz i ówczesny prezydent tow. Kwaśniewski opowiadali się ZA wejściem Polski do NATO, to dlaczego tow. Bratkowski nie wykorzystał tego właśnie wątku do zarzucenia pro­rosyjskości Radiu Maryja? Nasuwają mi się dwie odpowiedzi, które zresztą nie wykluczają się nawzajem.

      Jedna to przypuszczenie, że tow. Bratkowski nie chciałby stanąć w jednym szeregu z red. Piotrem Wierzbickim i jego "Gazetą Polską". Tym bardziej, że antykomunistyczne gazety krytykowały Radio Maryja za jego poparcie udzielane Lechowi Wałęsie w prezydenckiej kampanii wyborczej: "Gazeta Polska" z 12 października 1995 r., str. 13, "Głos" z 10­-12 listopada 1995 r., str. 4, i z 6­7 grudnia 1995 r., str. 4. Druga odpowiedź to przypuszczenie, że tow. Bratkowski jeszcze pozostawał wtedy we wcześniejszej orientacji PRL­-owskich komunistów, a mianowicie w pro­-moskiewskiej.

      Tak, ten człowiek, który jeszcze we wrześniu 1980 r. z emfazą mówił "my, komuniści", a w pro-­moskiewskości wyróżnił się indywidualnie: "W 1981 roku nie tylko Kania, Jaruzelski, Siwak jeździli do Moskwy. Jeździł tam też, i co dziwniejsze, publicznie w mowie i piśmie tym się chwalił, Stefan Bratkowski. Częścią jego zabiegów był tak zwany »list 35«, w którym przekonywano Sowiety, że PZPR nie powinna mieć monopolu na urzędowe wdrażanie przyjaznych uczuć wobec ZSRR [...]" (Por.: Zespół "Głosu", "Chrześcijaństwo i geopolityka", "Głos", nr 2(43), maj-­czerwiec 1983 r., str. 23; pogrubienie moje – K.T.) Należy wziąć pod uwagę, że na I Krajowym Zjeździe Delegatów NSZZ "Solidarność" w jesieni 1981 roku uchwalono m. in., że: "»Solidarność« lepiej zabezpieczyć może interesy ZSRR niż skompromitowana PZPR". Czyli uchwalono to, o co Stefan Bratkowski mniej więcej w tym samym czasie zabiegał.

      Po "przełomie" z 1989 r. sporo okoliczności wskazywało na to, że ta linia kierownictwa "Solidarności" obowiązuje nadal i jest realizowana. Nominację Mazowieckiego na premiera poprzedziła wizyta ambasadora sowieckiego u prymasa Polski, gdzie Rosjanin oznajmił, że jego państwo nie miałoby nic przeciwko temu. Niemal zaraz po desygnowaniu przez prez. Jaruzelskiego na to stanowisko Mazowiecki spotkał się w Warszawie z szefem KGB Kriuczkowem. Tylko jedna decyzja "naszego premiera", rozporządzenie z 12 stycznia 1990 r. (Dz. U. nr 4/1990, poz. 21), które na kilka miesięcy otworzyło możliwość spekulowania walutami kosztem Polski: jeden rubel transferowy można było kupić za 2090 złotych, potem zamienić na 1,56 dolara a następnie z powrotem na polską ówczesną walutę po kursie 9500 zł za dolara: ponad 609% czystego zysku, praktycznie bez wysiłku! Na tej tzw. "aferze rublowej" Polska straciła równowartość co najmniej 11 miliardów dolarów. W rok później, tuż po zaprzysiężeniu na prezydenta, Lech Wałęsa spotkał się z ambasadorem sowieckim Jurijem Kaszlewem – bez świadków! Pamiętamy chociażby starania prez. Wałęsy o zawarcie w maju 1992 r. umowy z Rosją o wycofaniu jej wojsk z Polski na warunkach nadzwyczajnie korzystnych dla strony rosyjskiej (to właśnie było przyczyną obalenia rządu Olszewskiego na wniosek prezydenta!). Pewne wątki prorosyjskie w polityce Warszawy są niezwykle trwałe i silne (gazociąg jamalski!). Cóż dziwnego, że tow. red. Bratkowski nie pomyślał jeszcze w jesieni 1996 r. o pro-­rosyjskości Radia Maryja jako o czymś nagannym?

      Początki pracy dziennikarskiej red. Bratkowskiego sięgają czasów, kiedy to PZPR, do której należał (1954­-81; także do ZMP: 1949­56 i ZMS: 1955-­56) i którą wspierał, bardzo jednoznacznie trzymała się endeckiej wizji Polski, ukradzionej prawdziwym narodowcom, wówczas okrutnie prześladowanym, podobnie jak przedstawiciele innych niekomunistycznych kierunków. PZPR, a przedtem PPR, mówiła o zrealizowaniu wreszcie "piastowskiej Polski", w granicach niemal dokładnie takich jak przed tysiącem lat, i – co chyba najważniejsze – o obliczu anty­niemieckim! Byleby tylko wytłumić emocje antyrosyjskie, po II wojnie światowej podobnie łatwo zrozumiałe wśród Polaków, jak antyniemieckie. Koncepcja ideologiczna nawiązująca do tego, co głosili narodowi demokraci, była nie tylko plagiatem, ale także karykaturą, jak to nieraz bywa z "podróbkami". (Należy to przyznać, nawet jeśli nie chce się bronić ideologii narodowej demokracji w ogóle, a tylko – przed jej komunistyczną deformacją!) Z oryginalnej myśli endeckiej komuniści powyjmowali tylko to, co im pasowało. W podtrzymywaniu tej podróbki brali udział solidarnie nie tylko "Natolińczycy" (czyli "Chamy" wg Witolda Jedlickiego; dzisiaj kontynuacją tego nurtu jest frakcja SLD o nazwie "Smolna", skupiona bliżej tow. Leszka Millera), ale także – nie dbając na endecką proweniencję tamtej ideologii! – "Puławianie" (czyli "Żydy" wg Witolda Jedlickiego; dzisiaj kontynuacją tego nurtu jest frakcja SLD o nazwie "Ordynacka", skupiona bliżej tow. Aleksandra Kwaśniewskiego). Jedną okolicznością historyczną komuniści nie lubili się chwalić, nawet w latach najgorliwszego nadużywania pseudo-­endeckich motywów: otóż, kiedy w carskiej Rosji rewolucja 1905 r. wymusiła zgodę cara na przywrócenie Dumy, z obszaru tzw. Kongresówki tylko dwie partie polityczne miały w niej swoich posłów: Narodowa Demokracja i – uwaga! – Socjaldemokracja Królestwa Polskiego, będąca przodkinią w linii prostej PPR, PZPR i także SLD. Komunistom nie wypadało, bo według nich carska Rosja była jednak "be", tylko sowiecka – "cacy". Ale kiedy już można było o tym napisać za zezwoleniem cenzury, uczynił to Bohdan Urbankowski, a nie Stefan Bratkowski. Ten drugi pracował nad scenariuszem do znakomitego serialu "Najdłuższa wojna nowoczesnej Europy", który – sławiąc opór Polaków przeciwko wynarodowieniu – powinien podobać się nie tylko prawdziwym endekom, ale także ich (ówczesnym) nieprawym komunistycznym naśladowcom. Jakże więc można było oczekiwać od red. Bratkowskiego, że tak szybko się przestawi? Raczej należy podziwiać to, że już pod koniec 1997 roku, pisząc o Radiu Maryja, zaczynał brzydzić się (jeszcze niekonsekwentnie, bo z powodu przekaźnikow uralskich, ale niekoniecznie z powodu artykułu Grzegorza Domańskiego) pro­-rosyjskością wśród Polaków. Reżyser Jerzy Morawski chyba w natłoku licznych prac nad swoim filmem o ojcu Rydzyku nie miał czasu zastanawiać się nad podtekstami i niuansami twórczości red. Bratkowskiego. Po prostu zapamiętał te nadajniki – i już...


 

*        *        *


 

      Poszukiwanie sprawiedliwości może należałoby rozpocząć od tego, aby w PUBLICZNEJ telewizji nadano film "Imperium towarzysza [– – – –­­­­­]". Już same pieniądze, leżące u początków tego czerwonego imperium "medialnego", zapewne nie zmieściłyby się w tych paru dyżurnych "reklamówkach"... I niech by to zostało nadane w godzinach tzw. NAJWYŻSZEJ oglądalności! A więc O GODZINIE DWUDZIESTEJ, jak niedawny film przeciwko księdzu Rydzykowi, albo jak, nadane w ubiegłym roku, PSEUDO-­rewelacje komunistycznego szpicla (Jerzego K.) powołującego się na drugiego komunistycznego szpicla (Grzegorza Ż.), na dodatek – szpicla z tego samego resortu (= MON), a mające zdyskredytować braci Jarosława i Lecha Kaczyńskich. Szpicel nie poznał szpicla! (Jest to podobnie NIEWIARYGODNE, jak to, że PRL-­owski polityk, który odbył przeszkolenia kontrwywiadowcze w ramach swojej służby wojskowej, nie poznał, iż, rozmawiając z pewnym rosyjskim "dyplomatą", miał naprawdę do czynienia ze szpiegiem!) Ale to są "sami swoi" i "sąd sądem, ale sprawiedliwość musi być... po ich stronie". Komunista GŻ, zatrudniony jako szef pewnej centralnej instytucji, zajmującej się finansami państwowymi, od lat będący w stanie oskarżenia o wielkie przestępstwo aferowe, proponował był komuniście JK – kto wie, czy nie swojemu byłemu "oficerowi prowadzącemu" w ich wspólnym szpiclowskim fachu? – bardzo znaczną sumę pieniędzy na rozruch Porozumienia Centrum, posługującego się radykalnie antykomunistyczną frazeologią, a tymczasem tow. JK nawet nie zastanawia się nad tym, skąd pochodzą: taka znaczna suma pieniędzy i skłonność tow. GŻ do wsparcia PC!)

      W żadnym razie film "Imperium towarzysza [– – – –­­­­­]" NIE POWINIEN BYĆ EMITOWANY W ŚRODKU NOCY, jak to się stało (między innymi) z filmami: "Obywatel poeta" (o Zbigniewie Herbercie), "Oszołom" (o Michale Tadeuszu Falzmannie) albo "Nocna zmiana" (o zakulisowych okolicznościach obalania rządu mec. Jana Ferdynanda Olszewskiego). Niechby tow. Robert Kwiatkowski jako prezes TVP SA polecił powtórkę tychże trzech filmów w trzy kolejne wieczory o dwudziestej zero-­zero w telewizyjnej jedynce! Co: że na parę kwadransów durnych reklam zabrakłoby czasu? A, niechby trzy razy zabrakło! Za co w końcu my, telewidzowie, płacimy w abonamencie?

 

Toruń, 11 grudnia 2002 r.

Konrad Turzyński