Konrad Turzyński


 
 

TELE­URNA






        Od dłuższego czasu zastanawiałem się nad tym, skąd bierze się wyraźna rozbieżność pomiędzy wynikami głosowań na serio (wybory, referendum) a wynikami głosowań przez "audiotele". Jeśli sądzić według tych drugich, to bodajże na większość spraw dyskutowanych publicznie przewaga jest po stronie punktu widzenia PRAWICOWEGO (nawet, gdy to jest względne, czyli gdy tą przewagą cieszy się pogląd tylko BARDZIEJ PRAWICOWY – a nawet zaledwie MNIEJ LEWICOWY – od konkurencyjnego).

        Jest to widoczne zwłaszcza w poniedziałkowym programie "Forum" w telewizyjnej "jedynce" (gdyż tam komputer liczy głosy co do jednego), ale także w pewnych dyskusjach radiowych, na falach drugiego i trzeciego programów PR. Podobny efekt widać w telewizyjnej "Linii specjalnej" (też z takim komputerem), chociaż tam chodzi raczej nie o wyrażenie opinii w sprawie pewnego konkretnego problemu, lecz o ocenę polityka zaproszonego do studia. Gdy gości tam polityk postrzegany (mniejsza o to, czy albo na ile słusznie) za antylewicowca, a przynajmniej – za antykomunistę, zbiera więcej głosów "TAK" niż "NIE" (i na odwrót).

        Przewaga jest różna przy różnych okazjach, ale zawsze jest wyraźna, nie taka, jak przewaga p. Kwaśniewskiego nad p. Wałęsą w drugiej turze ostatnich wyborów prezydenckich. Dotyczy to zwłaszcza głosowań "personalnych", ale również w głosowaniach "problemowych" owa przewaga jest na ogół dość wyraźna, choć nie zawsze przytłaczająca. Już jednak sondaże opinii publicznej, – obojętnie, przez kogo przeprowadzane, i jak różniące się między sobą kolejnością preferencji – dają efekty mniej optymistyczne dla szeroko rozumianej prawicy: procent poparcia dla stronnictw post­PRL­owskich, chociaż zmienny, od dłuższego czasu nie spada poniżej pewnego poziomu, a w każdym razie (jeśli nie liczyć zapomnianego SD) nie zagraża niebezpiecznym zjechaniem w okolice magicznego pięcioprocentowego progu wyborczego.

        Zaczęło mnie to dziwić w 1995 r., gdy jedyni dwaj kandydaci na prezydenta zapowiadający przełamanie kontrkaktu okrągłostołowego, a mianowicie p. Janusz Korwin­Mikke i p. Jan Olszewski, osiągnęli w "Linii specjalnej" znakomite wyniki (po kilka razy więcej głosów "TAK" niż głosów "NIE"), daleko bardziej optymistyczne (zwłaszcza w przypadku pierwszego z wymienionych) niż to, co potem wykazały wybory. (Podobnie dobre notowania przypisał im sondaż przedwyborczy robiony – też sposobem "audiotele" – przez lokalny dziennik toruński "Nowości".)

        Początkowo efekty telefonicznych głosowań w niedzielne wieczory tłumaczyłem sobie tym, że polityk zaproszony do studia wabi swoją tam obecnością przede wszystkim swoich zwolenników. Potem jednak zobaczyłem, że nie ma takiej prawidłowości. Bodajże pierwszym, jaki sam zauważyłem, przykładem przeczącym jej był program z p. Izabelą Sierakowską w roli głównej – proporcja osiągnięta przez nią też należała do rekordowo wysokich, ale... na niekorzyść gościa. Generalnie, działacze SLD i PSL uzyskiwali tam efekty dokładnie odwrotne od polityków antylewicowych lub anty­PRL­owskich. W przypadku PSL można to tłumaczyć tym, że tereny wiejskie są znacznie słabiej wyposażone w telefony (pomijając już fakt, że częstokroć trzeba by najpierw wykręcić numer kierunkowy do najbliższej miejskiej centrali, żeby móc użyć "ogólnopolskiego" numeru w systemie "audiotele"), a przecież z oczywistych względów PSL głównie pośród rolników budzi większe emocje (i pozytywne, i ewentualnie także negatywne). Ale co skutkuje w przypadku SLD?

        Czyżby telefony mieli głównie ludzie o nastawieniu krytycznym do obecnej koalicji rządowej? Czyżby w latach 1989­93 zainstalowano w Polsce przynajmniej tyle telefonów co w latach 1944­89, i to zaważyło na pamiętliwej wdzięczności? Mimo wielu zmian jednak takiego sukcesu "post­solidarnościowi" premierzy nie mogą sobie przypisać. A gdyby nawet, to co: czyżby – z drugiej strony – i dawnych, i świeżych abonentów telefonicznych było w Polsce aż tak mało, że ich postawa nie odcisnęła się na wynikach wyborów w 1993 i 1995 roku? A może ich nie dotknęły te bolączki, które innych Polaków popchnęły ku zrealizowaniu hasła "komuno, wróć!"? No więc jak to się dzieje, że SLD wciąż ma dobre miejsce w sondażach, ciesząc się posiadaniem największego (a nawet przesadnie dużego, dzięki "proporcjonalnej" ordynacji wyborczej) klubu poselskiego i osadzeniem swojego polityka w fotelu prezydenckim?

        Po raz kolejny zastanawiałem się nad tym wspólnie z kolegą podczas niedawnej "Linii specjalnej", której gościem był p. Marek Borowski, jeden z tych polityków SLD, którego jest stosunkowo łatwiej akceptować (a jako taki dał się poznać jeszcze kilka lat temu, uczestnicząc nieraz w jeszcze innym programie telewizyjnym "Sprawa dla reportera"). Ów mój kolega, który kiedyś przychylał się był do mojego przypuszczenia, jakoby każdy polityk w telewizyjnym studiu skupiał przede wszystkim swoich zwolenników, tym razem wymyślił wytłumaczenie znacznie lepiej pasujące do faktów i, przynajmniej moim zdaniem, dość przekonujące. Po prostu wśród tych obywateli, którzy interesują się polityką bardziej niż tylko poprzez oglądanie "Wiadomości", większość stanowią ludzie o nastawieniu bardziej lub mniej prawicowym. Toteż częściej takim chce się telefonować, chociaż to nie jest bezpłatne.

        Sympatycy lewicy i ludzie tęskniący do "Polski Ludowej", a także ci, którym wszystko jedno, chyba częściej wolą oglądać w tym czasie serial w programie pierwszym albo w "Polsacie". Po cóż mieliby być zdyscyplinowanym elektoratem wtedy, gdy to i tak nie przesądza o tym, kto rządzi, a jeszcze automatycznie pociąga za sobą koszt, choć nie aż taki wielki? Wystarczy, że raz na parę lat pofatygują się do lokalu wyborczego; nawet jeśli dojechanie tam i z powrotem kosztuje więcej, niż jeden impuls w "audiotele" – takie impulsy lepiej oszczędzać na te okazje, gdy "trzeba" będzie wybrać między Shazzą a Bayer Full, albo między "Olek, Olek, wygraj!" a "Wszyscy Polacy to jedna rodzina". Tanio jest być Discopolakiem : starczy na abonamenty i jeszcze zostanie na piwo.

        Aha, żeby Discopolonia trwała sobie w najlepsze dalej, trzeba także wiedzieć, kiedy pofatytgować się, aby nie pójść na głosowanie: tak było z referendum uwłaszczeniowym rok temu – nie darmo WYMOWNI ludzie przekonywali, że sprawa jest z jednej strony ważna, ale z drugiej "zwykły człowiek" i tak nie będzie wiedział, co mu da takie albo inne rozstrzygnięcie. Toteż – zgodnie z oczekiwaniami "bezbożnej komuny" – wynik referendum był nijaki (bo nie wiążący prawnie z powodu frekwencji mniejszej niż 50%), chociaż proporcje głosów ("NIE" w sprawie NFI oraz "TAK" w pozostałych sprawach) wypadły znakomicie po myśli "pobożnej anty­komuny", czyli według zgodnych (!) nawoływań Radia Maryja, "Solidarności" i środowiska tworzącego obecnie ROP.

        Podczas "Forum" w poniedziałki nie sposób tak po prostu szacować człowieka: ten jest "nasz" jak kapitan Kloss, a tamten jest "nie­nasz" jak jakiś, nie przymierzając, "Człowiek z Żelaza". Trzeba jeszcze pogłówkować. Tu znowu sprawdzają się ludzie myślący (niekoniecznie prawicowo, ale myślący!). A konkurencja nie gorsza niż niedzielę wieczorem: albo jeden z rozmaitych teleturniejów, albo jakiś serial komediowy, na którym nawet nie potrzeba się śmiać, bo również to telewizor robi za widzów, i to wtedy, kiedy należy – zgodnie z wymogami poprawności politycznej. Za to dla ludzi lubiących główkować (i tych z lewicy, i tych z prawicy) wybór jest łatwiejszy, bo chodzi o jakiś węższy zakres zagadnień lub nawet o jedno pytanie: politycy są szlachetni, czy dbają o prywatę, leczenie ma być "bezpłatne" i takie jak dotychczas, czy na modłę kapitalistyczną, w konstytucji ma być preambuła z Bogiem, czy bez Niego? (Pogląd, że preambuła powinna być, i to z invocatio Dei , uchodzi za typowy dla postawy prawicowej; tu jednak na równi interesują mnie cechy przypisywane postawie prawicowej, jak i rzeczywiste składniki takowej. W sprawie preambuły mój pogląd jest odmienny, za najlepszy pod tym względem uważam projekt konstytucji lansowany przez UPR, ale nie chcę niniejszego tekstu traktować jako okazji do obrony tej opinii.) I wyniki są, jakie są.

        Z tego przypuszczenia mojego kolegi wynikają dla polityków prawicowych dwa wnioski: pomyślny i niepomyślny. Pierwszy to szansa tkwiąca w ludziach myślących, którym ani rządy "solidaruchów", ani rządy "komuchów" nie pomieszały podstawowych pojęć. Niestety, drugi wniosek to (bardzo prawdopodobna) obawa, że Polaków, którzy zapewne potrafiliby myśleć, ALE IM SIĘ NIE CHCE, jest grubo więcej. "Ludzie myślcie, to nie boli!", chciałoby się jeszcze raz zawołać. Ba, na bloku mieszkalnym naprzeciw kościoła w moim rodzinnym miasteczku od paru lat te słowa widnieją nagryzmolone dużymi literami. Nie wiem, kto i z jaką intencją je tam umieścił. Ale – jak rzadko który napis na murach – budzi we mnie dobre skojarzenia. Jak długo jeszcze?


 

Toruń, 10 lutego 1997 r.


 


KONIEC